Każdy powód jest dobry, żeby odżywiać się roślinnie

Czy wprowadzenie posiłków roślinnych w szkołach może stać się elementem zmiany społecznej? Dr Robert Maślak, radny Wrocławia i sojusznik Roślinnej Szkoły, podkreśla znaczenie codziennych wyborów żywieniowych oraz edukacji młodego pokolenia: – „Trzeba zauważyć, że niestety bardzo szybko przyzwyczajamy się do diety mięsnej, choć w tradycyjnej polskiej diecie produktów bezmięsnych było naprawdę dużo i stanowiły one podstawę codziennego posiłku” – mówi w rozmowie z Dagmarą Szastak. Radny zwraca uwagę, że zmiana nie ogranicza się do talerza: – „Wrocław wprowadza także tzw. Zielony Dzień, czyli raz w tygodniu we wszystkich placówkach będzie dzień bez mięsa. Ma to być nie tylko dzień, w którym serwowany jest posiłek bezmięsny, ale też dzień edukacji – dotyczącej zdrowej żywności, żywności roślinnej, kwestii ekologicznych i klimatycznych”.

Dagmara Szastak: Panie Doktorze, pełni Pan funkcję radnego Wrocławia i jest Sojusznikiem Roślinnej Szkoły. Wrocław może pochwalić się bardzo udanym pilotażem bezmięsnych posiłków w szkołach. Czy mógłby Pan nakreślić kontekst – jak w ogóle doszło do uruchomienia tego pilotażu, jakie są jego efekty i co dalej planuje miasto w tym zakresie?

Robert Maślak: Startując do wyborów do Rady Miejskiej Wrocławia wraz z grupą kilku innych osób postanowiliśmy w ramach naszych obietnic wyborczych działać na rzecz Roślinnej Szkoły. Wtedy niewiele jeszcze wiedzieliśmy o tym, jak wygląda sytuacja w szkołach i jakie mogą pojawić się z tym problemy. Kiedy dwójka z nas – ja i Dorota Pędziwiatr, która już wcześniej wspierała Roślinną Szkołę – dostaliśmy się do rady miejskiej, zaczęliśmy działać w kierunku wprowadzenia minimum, czyli posiłków bezmięsnych. W obecnym stanie prawnym nie da się wprowadzić pełnych posiłków roślinnych, dlatego zaczęliśmy od tego podstawowego kroku. Początkowo mieliśmy wiele obaw. Przyzwyczajenia do mięsa w Polsce są silne, a w przypadku dzieci natychmiast pojawiają się stereotypy, że dziecko musi być „właściwie odżywiane” i że dieta bezmięsna może być dla niego szkodliwa lub niewystarczająca. Okazało się jednak, że te obawy były w dużej mierze nieuzasadnione. Zdarzają się wyjątki. Na przykład moja koleżanka posyła swoje dzieci do prywatnej szkoły, gdzie posiłki roślinne są standardem. Dyrekcja szkoły uznała, że skoro dzieci mogą jeść roślinnie, wprowadziła taką opcję nie jako fakultatywną, lecz jako podstawową. W szkołach publicznych przełamanie oporów jest dużo trudniejsze. Wiem też, że rodzice stosujący dietę roślinną w domu szukają takich placówek. Może to nie jest wielka grupa, ale jest i czasami zmuszeni są wybierać szkoły prywatne i posyłać dzieci na drugi koniec Wrocławia, bo bliżej nie ma odpowiedniej oferty. Pewne próby podejmowały też niektóre jednostki – oczywiście na małą skalę. Zdarzało się, że proponowały posiłki roślinne bez żadnego formalnego programu, prowadząc jednocześnie edukację ekologiczną. Tak więc proces już trwał, tylko nie był jeszcze ujęty w formalne ramy. Rok temu miasto zdecydowało się na pilotaż. Program od początku był dobrowolny – zarówno dla szkół, jak i przedszkoli. Na początku przystąpiły do niego głównie przedszkola. To było 11 placówek. Program rzeczywiście spotkał się z pewnym oporem ze strony części rodziców – niewielu zapisało swoje dzieci na te posiłki. Pojawiały się też obawy, że posiłki będą droższe i rodzice będą musieli dopłacać, jednak miasto ustaliło cenę takich posiłków na tym samym poziomie, co posiłki mięsne. Panie kucharki miały początkowo pewne trudności – były przyzwyczajone do przygotowywania posiłków mięsnych i trudno było sobie im wyobrazić codzienne przygotowywanie posiłków bezmięsnych. Okazało się, że dzięki współpracy z dietetyczkami, które są zaangażowane w ten program i odgrywają w nim kluczową rolę – ustalając jadłospisy, także i te obawy były nieuzasadnione. Nadzór nad programem sprawuje organizacja „Kuźnia Zdrowych Nawyków”, której dietetyczki bardzo szczegółowo monitorują cały proces. Jadłospisy są zbilansowane, dostarczają wszystkich niezbędnych składników pokarmowych, więc pod względem jakości nie ma żadnych obaw.

Trzeba też zauważyć, że niestety bardzo szybko przyzwyczajamy się do diety mięsnej, choć w tradycyjnej polskiej diecie – pamiętam to jeszcze z czasów dzieciństwa – produktów bezmięsnych było naprawdę dużo i stanowiły one podstawę codziennego posiłku. Mięso jadano znacznie rzadziej i w mniejszych ilościach niż obecnie w polskich domach. A przecież posiłków opartych na produktach mącznych i innych roślinnych w polskiej kuchni jest naprawdę wiele.

Dagmara Szastak: Pilotaż okazał się sukcesem. Co dalej?

Robert Maślak: W tym roku program został poszerzony i dołączyło do niego już ponad 20 placówek, co oznacza wzrost o 100% w stosunku do poprzedniego roku. Mamy nadzieję, że ten progres się utrzyma, bo jednak konieczny jest ten okres przyzwyczajenia do tego, że taka możliwość jest.

Placówki we Wrocławiu korzystają z cateringu, inne mają własne, nowoczesne i świetnie wyposażone kuchnie.  Sytuacja jest więc bardzo zróżnicowana, ale miasto planuje stopniowo rezygnować z zewnętrznego cateringu. Placówki, które nie mają własnej kuchni lub nie zamawiają posiłków z firm zewnętrznych, będą mogły korzystać z kuchni pobliskich szkół i przedszkoli. W praktyce oznacza to, że posiłki przygotowywane w jednej kuchni będą rozwożone do sąsiednich placówek – można to nazwać „cateringiem wewnętrznym” między szkołami. To stopniowo wprowadzane rozwiązanie uważam za bardzo dobrą inicjatywę, zwłaszcza w miejscach, gdzie samodzielne prowadzenie kuchni nie jest możliwe.

Myślę, że te możliwości będą się stopniowo powiększać i bardzo dobrze, że program tak ładnie się rozszerza. Początkowo obejmował głównie przedszkola i zespoły przedszkolno-szkolne. Obecnie włącza się coraz więcej szkół podstawowych, ponieważ miasto ma na to wpływ, natomiast szkoły ponadpodstawowe podlegają Urzędowi Marszałkowskiemu, więc w ich przypadku nie mamy bezpośredniego wpływu.

Wrocław wprowadza także od tego roku tzw. Zielony Dzień, czyli raz w tygodniu we wszystkich placówkach będzie dzień bez mięsa. Ma to być nie tylko dzień, w którym serwowany jest posiłek bezmięsny, ale też dzień edukacji – dotyczącej zdrowej żywności, żywności roślinnej, kwestii ekologicznych i klimatycznych. Co ciekawe, dyrektorzy i społeczności szkolne mogą sami wybrać dzień tygodnia, w którym będzie organizowany – nie musi to być tradycyjnie piątek, może to być dowolny dzień. Jestem dobrej myśli, bo we Wrocławiu, w dużym, nowoczesnym mieście, przybywa młodych ludzi i dzieci. Tu nie mamy problemów demograficznych jakie dotykają resztę Polski. Jest wręcz odwrotnie. Dzieci jest tak dużo, że brakuje miejsc w szkołach. Wrocław stale przyciąga młode osoby, które często mają nowe spojrzenie na kwestie zdrowotne, ekologiczne czy etyczne. Motywacje rodziców do przystąpienia do programu i stosowania u dzieci diety roślinnej nie są do końca jasne, ale podkreślany jest przede wszystkim aspekt zdrowotny. Dla mnie osobiście najważniejsze są powody etyczne. Sam przestałem jeść mięso prawie 30 lat temu, a trzy lata temu całkowicie zrezygnowałem ze wszystkich produktów odzwierzęcych. Jednak uważam, że każdy powód jest dobry, żeby odżywiać się całkowicie roślinnie lub choćby stosować dietę bezmięsną.

Kolejną świetną inicjatywą miasta, która rozwija się już od kilku lat, jest miejska farma. W tej chwili została rozszerzona jej powierzchnia – na początku było to około 2,5 hektara ekologicznych upraw warzyw. Na początku warzywa trafiały głównie do przedszkoli, bo skala była zbyt mała, żeby zapewnić je we wszystkich szkołach. Warzywa są uprawiane ekologicznie, bez użycia chemicznych środków ochrony roślin i trafiają do kuchni w przedszkolach i szkołach. Po pierwsze mamy warzywa dobrej jakości. Po drugie wiemy, co dzieci jedzą, a warzywa przywożone są z niewielkiej odległości od miasta, ograniczając tym samym emisje z transportu. Nadmiar trafia do ośrodków pomocy społecznej, więc miasto dba o to, żeby żywność się nie marnowała. Gorzej jest z tym, czego dzieci nie zjedzą – tutaj jest problem wynikający z norm żywieniowych. Wszyscy właściwie mówią, że potrzebne byłyby zmiany na poziomie krajowym, bo miasto musi stosować posiłki o określonej wartości odżywczej, nawet jeśli dzieci ich nie zjadają. Ważne jest też, aby posiłki były kolorowe i smaczne – wtedy zwykle całkowicie znikają z talerzy.

Byłem ostatnio na inauguracji programu w Przedszkolu nr 121 „Zielone Przedszkole” przy ul. Tramwajowej we Wrocławiu. To jedna z tych placówek, które stawiają na zdrowie i radość z jedzenia. Dzieci codziennie dostają świeżo przygotowane posiłki, raz w tygodniu pieką chleb, same robią kanapki, uczestniczą też w kulinarnych zabawach. Dodatkowo, przedszkole może pochwalić się certyfikatami np. „Zdrowej stołówki” oraz „Przedszkola Przyjaznego Żywieniu i Aktywności Fizycznej”. Od dawna wprowadza różne idee związane z ekologią i klimatem. Tam dzieci raz w tygodniu same przygotowują posiłki – oczywiście proste, podstawowe. Dostają zdjęcie jak ma wyglądać posiłek, mają pokrojone warzywa i owoce i układają z nich dania. Przyglądaliśmy się temu i było to naprawdę sympatyczne i bardzo kształcące, że już od najmłodszych lat dzieci uczą się, że same mogą przygotować coś zdrowego i wartościowego. Ponadto biorą udział w pieczeniu chleba, same robią kanapki. Czasem takie inicjatywy wychodzą z miasta, ale ważna jest też aktywność na poziomie lokalnym, oddolnym – jedna nauczycielka w przedszkolu czy szkole potrafi „zarazić” innych i wprowadzić podobne pomysły. Dzieci dzięki temu uczą się o zdrowej żywności – że np. domyślnym „przysmakiem-nagrodą” nie jest baton czekoladowy, tylko marchewka czy owoc. Do smaków przyzwyczajamy się od dziecka, więc jeśli już w przedszkolu nagrodą jest coś zdrowego, jest większa szansa, że w dorosłym życiu będziemy mieć podobne nawyki.

Dagmara Szastak: Porozmawiajmy o Wrocławiu w kontekście budowania bezpieczeństwa żywnościowego. Wrocław jest jednym z najbardziej progresywnych miast w Polsce w tej dziedzinie. Miasto wpisało bezpieczeństwo żywnościowe do strategii rozwoju Wrocław 2050, a w planach jest opracowanie polityki żywnościowej. Czy w związku z tym stolica Dolnego Śląska będzie pierwszym polskim miastem z polityką żywnościową? I czy istnieje szansa, że w tym dokumencie zostaną ujęte także posiłki roślinne?

Robert Maślak: Tak, mam taką nadzieję – oczywiście pewności nigdy nie mamy, ale wszystko ku temu zmierza. W tej chwili jestem również członkiem Rady ds. Równego Traktowania przy Prezydencie Wrocławia i już podczas inauguracji zgłosiłem inicjatywę dotyczącą nierówności w kontekście dostępu do posiłków roślinnych. Spotkało się to z pełnym zrozumieniem ze strony prezydenta. Jako Rada ds. Równego Traktowania wystąpiliśmy także z inicjatywą, aby posiłki bezmięsne były oferowane jako alternatywa i dostępne podczas wszelkich spotkań organizowanych lub finansowanych przez miasto. Chodzi o to, aby w regulacjach dotyczących dotowanych imprez znalazł się zapis, że musi być zapewniony wybór – czyli aby zawsze była możliwość skorzystania z posiłku w pełni roślinnego. Na razie nie znamy jeszcze reakcji prezydenta, ponieważ inicjatywa została zgłoszona zaledwie kilka tygodni temu.

Jeżeli chodzi o Strategię 2050, oczywiście byłoby to świetnie. Sama strategia, a później jej wdrożenie, to przede wszystkim działania miasta – czyli urzędu gminy i miasta. To także kwestia współpracy z różnymi interesariuszami, którzy uczestniczą w procesie i opiniują dokumenty – organizacjami pozarządowymi i innymi podmiotami. To cały proces, szczególnie przy opracowywaniu konkretnych dokumentów, ale ostatecznie decydujące jest głosowanie rady miejskiej, która zatwierdza takie inicjatywy.

Miasto jest na tym polu aktywne – pamięta o wyzwaniach klimatycznych i bioróżnorodności. Staram się przypominać o tym części radnych, dla których te kwestie są ważne, a także samemu miastu. Nie spotykamy się z oporem – panuje raczej atmosfera współpracy. Czasem trzeba podpowiedzieć niektóre rozwiązania, bo nie każdy ma gotowy pomysł – to normalne, po prostu o tym rozmawiamy. Myślę więc, że przy obecnym składzie rady miejskiej takie inicjatywy znalazłyby poparcie. Oczywiście nie wiem, jak sytuacja będzie wyglądać za kilka lat, bo to program rozpisany na długą perspektywę. Pozostaję jednak optymistą. Wrocław to miasto młodych, wykształconych ludzi, w którym cały czas panuje silny społeczny ferment związany z inicjatywami ekologicznymi i prozdrowotnymi. Działa tu wiele projektów związanych ze środowiskiem, ekologią i podobnymi tematami, a sporo osób aktywnie uczestniczy w wydarzeniach, spotkaniach i prelekcjach. Myślę więc, że znajdziemy zrozumienie i że strategia znajdzie swój wyraz w konkretnych działaniach. Zapisy dotyczące bezpieczeństwa żywnościowego są bardzo ważne. Szczegółowe rozwiązania będą wprowadzane stopniowo, przez kolejne lata. Głos radnych będzie tu miał duże znaczenie i jestem przekonany, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku.

W kwestii szkół, to – wbrew moim wcześniejszym obawom, kiedy jeszcze kandydowałem do rady miejskiej – większą przeszkodą są przepisy ogólnokrajowe niż lokalne. Cieszę się, że ministerstwo, w kontekście rozporządzenia regulującego kwestie posiłków, spotkało się z tak dużym odzewem. Dzisiaj dowiedziałem się, że prace nad tym rozporządzeniem potrwają dłużej i będą kontynuowane. Mam nadzieję, że rozporządzenie zostanie zmienione i nie będzie przymusu stosowania mleka krowiego i mięsa, a ministerstwo da szansę tym, którzy chcą wprowadzać zmiany.

To nie dotyczy tylko samych posiłków – często społeczne oczekiwania są większe niż możliwości, jakie dają obecne ramy prawne. Nieraz społeczeństwo jest bardziej progresywne niż decydenci na szczeblu centralnym. Myślę, że kwestie żywności są jak najbardziej gotowe do zmiany. Cieszy mnie, że posłanki, posłowie i organizacje cały czas działają w tym kierunku. Sam staram się włączać w te działania i popularyzować inicjatywy, dzięki którym głos osób chcących zmian jest słyszalny – również przez tych, którzy podejmują decyzje.

Dagmara Szastak: Dziś mijają dokładnie dwa tygodnie od dnia, w którym świat stracił niezwykle ważną postać – Jane Goodall. W pamięci mam jej słowa: „Każdego dnia, kiedy żyjesz, wywierasz wpływ na planetę”. Każdy z nas ma wybór, jaki ten wpływ będzie. Chciałabym zapytać Pana Doktora o krótki komentarz – jak interpretować tę ważną wskazówkę, którą pozostawiła Jane Goodall, w kontekście naszych codziennych wyborów żywieniowych?

Robert Maślak: Myślę, że warto się na chwilę zatrzymać – tak radziłbym każdemu, żeby przystanąć i pomyśleć o tym, co jest naprawdę ważne, poddać się refleksji. Wydaje mi się, że często biegniemy przez życie i właściwie nie zastanawiamy się nad tym, co jemy. To, co nam podstawiają, zjemy, mówiąc krótko. A co nam podstawiają? Firmy związane z produkcją zwierzęcą – to, co jest dla nich zyskowne. Pamiętam czasy, kiedy nie było tak nachalnej reklamy produktów mięsnych – a teraz idziemy do sklepu i nawet przy kasie możemy kupić kiełbaski jako przekąskę. Tej propagandzie niestety duża część osób ulega, dla takiej łatwości – pozornej oczywiście, bo później są różne skutki zdrowotne. Radziłbym więc, żeby po prostu się zatrzymać i pomyśleć, co jest dla nas naprawdę w życiu ważne. Czy chodzi tylko o chwilowe zaspokojenie potrzeby, czy też chcemy mieć świadomość wpływu naszych wyborów – na zwierzęta, na klimat, na otoczenie i na innych ludzi. Zależy, co dla kogo jest ważne. Znam osoby, np. z kręgów profesorów uniwersyteckich, które zrezygnowały z mięsa wyłącznie z powodów klimatycznych, nawet jeśli wcześniej bardzo lubiły mięso. Motywacje mogą więc być naprawdę różne.  

Wracając do Jane Goodall – ona zrezygnowała z mięsa po obejrzeniu materiału, który przesłała jej wtedy PETA. Czasem trzeba pomyśleć, że nie jesteśmy sami. I nie odsuwać tego, bo to jest ten pierwszy naturalny odruch – odwracamy wzrok od obrazów z rzeźni czy hodowli. Te z hodowli powiedziałbym nawet, że są gorsze niż sama śmierć, którą tym zwierzętom się zadaje – czyli warunki życia tych zwierząt. Trzeba pamiętać, że to zależy też od nas, chociaż wydaje się, że jesteśmy tylko jedną osobą, że nie mamy na to wpływu. Mamy jednak wpływ, bo okazuje się, że nawet jeśli tylko pół procenta, jeden, dwa czy trzy procent osób rezygnuje z mięsa czy produktów odzwierzęcych, to ma realne znaczenie. Myślę, że warto pomyśleć o sile swoich decyzji, swoich wyborów. To tak, jak z wyborami do sejmu czy samorządu – nasz głos też jest tylko jeden, a jednak suma tych głosów daje określony wynik. Każdy z nas, kto przeszedł tę drogę – bo przecież my również jedliśmy kiedyś mięso – zna dysonans emocjonalny, który pojawia się w pewnym momencie życia. Moim zdaniem, na pozbycie się tego dysonansu, tego dyskomfortu, słabym i krótkotrwałym wyjściem jest odsuwanie problemu – zamykanie oczu, myślenie „to mnie nie dotyczy, co tam się dzieje w tych hodowlach”, „a niech tego nie pokazują”, „a może już poprawiono warunki tym kurom nioskom i teraz mają super, bo im zwiększono klatki”. Nie, tak się nie da. Jedynym rozwiązaniem, aby pozbyć się tego dysonansu emocjonalnego jest wybór diety roślinnej, bo to pozwala po prostu żyć szczęśliwie.

Dagmara Szastak: Chciałabym poprosić Pana Doktora o opinię dotyczącą bieżących wydarzeń. Mam na myśli koniec ery łańcuchów i zastąpienie ich kojcami, a także najnowszy projekt ustawy zakazującej hodowli zwierząt na futra. Jak Pan Doktor ocenia te dwa kierunki zmian i jakie znaczenie mogą one mieć w szerszym kontekście?

Robert Maślak: Jeśli chodzi o kwestie łańcuchów, to oczywiście nie ma rozwiązań idealnych, ale są rozwiązania, które pozwalają zmniejszyć skalę problemu, bo przez cały czas mówimy jedynie o jego zmniejszaniu. Sytuacja idealna, jaką możemy sobie wyobrazić, to pies, który jest w domu, przy człowieku, bo tam czuje się najlepiej, jest stale ze swoim stadem. To zwierzę silnie socjalne, przywiązane do człowieka, takie, które zostało przez nas ukształtowane i w związku z tym ma silne potrzeby społeczne. To byłaby sytuacja idealna, ale w tej chwili niemożliwa do wprowadzenia za pomocą przepisów prawnych. Można do niej dążyć stopniowo, poprzez edukację, uświadamianie ludzi i działania społeczne, ale nie przez same przepisy.

Natomiast wprowadzenie kojców zamiast łańcuchów to, moim zdaniem, duży postęp. Tradycja trzymania psów na łańcuchach na polskiej wsi jest, niestety, wciąż powszechna i należy ją uznać za haniebną. Mam nadzieję, że zamiana łańcuchów na kojce, zwłaszcza o określonych rozmiarach, będzie realną poprawą. Zdarza się przecież, że duże psy są zamykane w bardzo ciasnych, małych kojcach, dlatego ważne jest, by wprowadzić minimalne normy. To krok naprzód, szczególnie jeśli przypomnimy sobie te dramatyczne obrazy, gdy organizacje pozarządowe interweniują, a psy z ciężkimi łańcuchami mają fizyczne rany od metalu. Chciałbym, żeby te obrazki zniknęły. Uważam, że to ogromny postęp, choć dla mnie osobiście niewystarczający, ale trzeba godzić się na pewne kompromisy. Podobnie jak w przypadku ograniczania spożycia mięsa i produktów odzwierzęcych – drogi i motywacje mogą być różne, ale liczy się cel. Jeżeli dzięki tym zmianom choć część psów będzie miała lepiej, to warto to robić. Sama dyskusja na ten temat ma wartość edukacyjną, bo uświadamia ludzi i może wpływać na postawy. Wierzę, że to poprawi los wielu psów i uważam tę zmianę za bardzo ważną. Oczywiście zawsze pojawiają się obawy, ale analizowałem przepisy w różnych krajach europejskich i nawet tam, gdzie ochrona zwierząt stoi na najwyższym poziomie – jak w Szwajcarii – dopuszcza się kojce o określonych wymiarach. Tam jednak prawo stanowi, że pies musi mieć zapewnione kontakty społeczne z człowiekiem. Nie da się stworzyć prawa, które byłoby w pełni sprawdzalne – i to jest główny zarzut: kto miałby kontrolować, czy psy są wyprowadzane z kojców? Wszystkiego się nie da. Prawo powinno być tworzone tak, by można było je egzekwować, ale są sytuacje, w których pozostaje nam tylko liczyć na dobrą wolę ludzi – i tak było dotąd, i tak będzie również teraz. Trzymam kciuki za te zmiany. Tradycja trzymania psów na łańcuchach jest tak silna, że już samo jej ograniczenie to ogromny krok naprzód. Dlatego popieram te zmiany i wierzę, że przyniosą realną poprawę losu zwierząt.

Jeżeli chodzi o zakaz hodowli zwierząt na futro, to oczywiście od lat jestem przeciwko tej hodowli i wielokrotnie publicznie wypowiadałem się w tej kwestii. To już bardzo długa walka o ten zakaz. Kolejne kraje Europy wprowadzały zakaz, a u nas przez cały czas staliśmy w miejscu. Było wiele inicjatyw, wiele obietnic ze strony polityków, były szanse, była „piątka dla zwierząt” i wydawało się, że jesteśmy już bardzo blisko, chociaż przyznaję, że do końca pozostawałem sceptyczny i nie wierzyłem w czystość intencji polityków, którzy takie zmiany proponowali. Teraz również, mówiąc szczerze, czekam na końcowy efekt z pewną niepewnością.

Obecna wersja przepisów przewiduje odszkodowania oraz bardzo długi okres przejściowy – osiem lat, jeśli się nie mylę – choć hodowcy chcieli aż piętnastu. To rozwiązanie kompromisowe: im szybciej hodowcy zrezygnują z działalności, tym większe otrzymają odszkodowania. Chodzi o to, by rzeczywiście doprowadzić do zniknięcia hodowli futrzarskich z Polski. W tej kwestii w grę wchodzą bardzo silne interesy polityczne i ekonomiczne, ale mam ogromną nadzieję, że tym razem zmiana dojdzie do skutku. To już naprawdę wstyd, że Polska jest jednym z ostatnich krajów w Europie, gdzie ten proceder wciąż ma miejsce.

Hodowla zwierząt na futro to proceder niezwykle okrutny – od początku życia aż do śmierci tych zwierząt. Absurdalne jest to, że przedstawiciele tych samych gatunków mają zupełnie inne normy bytowe w zależności od miejsca, w którym się znajdują. Na przykład w ogrodzie zoologicznym lis musi mieć wybieg o powierzchni co najmniej dwudziestu metrów kwadratowych, co i tak jest mało, ale na fermie wystarczy mu zaledwie 0,9 metra kwadratowego? To przecież ten sam gatunek! Jeśli chcemy zapewnić zwierzętom minimalne warunki dobrostanu, to powinny one być przynajmniej takie jak w ogrodach zoologicznych. To nielogiczne, że te same zwierzęta mają różne potrzeby biologiczne w zoo i na fermie. W Szwajcarii czy w Niemczech nie zakazano hodowli wprost, ale wprowadzono tak rygorystyczne normy, że hodowcy sami zrezygnowali z działalności, bo stała się nieopłacalna.

Los norek jest mi szczególnie bliski. To zwierzęta ziemnowodne, dla których brak dostępu do wody i możliwości pływania w klatkach jest ogromnym cierpieniem. Prowadzono badania na norkach utrzymywanych w warunkach klatkowych przez co najmniej siedemdziesiąt pokoleń. Hodowcy twierdzili, że zwierzęta te już się przyzwyczaiły, że czują się w klatkach dobrze i mają wszystkie potrzeby zaspokojone. Tymczasem badania pokazały coś zupełnie innego. Samice norek uznawały potrzebę pływania za ważniejszą niż budowanie gniazda dla młodych – a przecież budowanie gniazda to pierwotna, instynktowna potrzeba związana z zapewnieniem bezpieczeństwa potomstwu. Fakt, że zwierzęta po tylu pokoleniach wciąż przedkładały pływanie nad budowę schronienia dla młodych, pokazuje, jak silna jest to potrzeba i jak bardzo jest niezaspokojona w warunkach hodowlanych. To dowód, że podstawowe potrzeby tych zwierząt są rażąco lekceważone. Dlatego mam nadzieję, że zmiany wreszcie nastąpią i że ten nieludzki proceder w Polsce się skończy.

Dr Robert Maślak. Zoolog, adiunkt na Wydziale Nauk Biologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego, ekspert z zakresu zachowania i dobrostanu zwierząt nieudomowionych w niewoli, biologii płazów i gadów oraz ochrony przyrody. Od kilkunastu lat zaangażowany w badania niedźwiedzi. Autor ponad 100 publikacji i ekspertyz. Zainteresowany problematyką ochrony gatunkowej i humanitarnej zwierząt, relacjami człowiek – zwierzęta pozaludzkie, bioetyką, edukacją ekologiczną i klimatyczną. Bierze udział w licznych inicjatywach związanych z ochroną zasobów przyrodniczych, w tym wspomaga lokalne społeczności w ochronie cennych ekosystemów. Zwolennik wzmocnienia instytucji ochrony przyrody i miejsca tej problematyki w debacie publicznej.

Przeczytaj także: Sejm zagłosował za zakazem hodowli zwierząt na futra

Udostępnij: