W cieniu ferm – reportaż Jędrzeja Dudkiewicza

– Uznałam, że nie ma sensu wymyślać koła na nowo. Trzeba było znaleźć w okolicy społeczność oraz organizacje, które już wcześniej zmagały się z podobnymi problemami i wygrały – o problemach, jakie stwarza mieszkanie blisko ferm norek oraz o walce, by sytuacja się poprawiła opowiada mieszkanka Kawęczyna, Małgorzata Nowak.

Zamykajcie okna! – krzyczał biegnący przez wieś człowiek. Małgorzata Nowak zajmowała się wtedy ogrodem, jej mąż, ze względu na niedawną operację, robi małe rzeczy w środku domu. Uznała, że to pewnie lokalny ekscentryk, ale piętnaście minut później wiedziała już, o co chodzi.

– Uderzył w nas taki smród, z jakim nigdy w życiu się nie spotkaliśmy. Coś nie do opisania i w zasadzie nie do wytrzymania. Zrozumieliśmy wtedy, że ten krzyk to swoisty system ostrzegania – wspomina Małgorzata.

Pochodził on z dwóch ferm norek – w jednej, oddalonej o 550 metrów, mogło ich być 190 tysięcy, w drugiej, znajdującej się w odległości około 300 metrów, ponad 240 tysięcy. Przed przeprowadzką do Kawęczyna, Małgorzata była świadoma istnienia jednej z nich. Wiedziała, jakie zagrożenie może stwarzać, pytała nawet o to urzędników, ale ci powiedzieli, że nie ma żadnych problemów, nikt nie składa skarg. Zdecydowali się więc z mężem, chorującym na raka jelita grubego, na przenosiny na wieś. Od dawna było to ich marzeniem, chcieli kupić mały domek, wyremontować go, może otworzyć agroturystykę.

– Skończyłam nawet szkołę policealną z turystyki wiejskiej i chociaż jestem typową poznanianką, zawsze podobała mi się wieś. Tylko ona kiedyś wyglądała inaczej – gospodarstwa były mniejsze, wszystko było spokojniejsze. W Kawęczynie zamieszkaliśmy, żeby mieć blisko zarówno Poznań, gdzie są nasze dzieci, jak i Gniezno, w którym mieszka mama męża. Nie mieliśmy jednak pojęcia, że wdepniemy w takie bagno… – opowiada Małgorzata.

Liczne plagi i problemy

Pojawienie się drugiej fermy dla wszystkich było zaskoczeniem, szybko ustąpiło ono jednak próbie przetrwania problemów, które się nawarstwiły. Przede wszystkim smród był jeszcze większy, najgorzej było w godzinach około wieczornych, gdy człowiek najchętniej w spokoju odpocząłby w ogródku. Nie pomagały zamknięte okna, nie pomagało nic. Jeśli przed 17:00 nie zebrało się prania ze sznurka, trzeba było robić kolejne, bo zapach wsiąkał w ubrania.

Nie tylko smród często nie pozwalał spać w nocy. Innym tego powodem były jeżdżące wtedy przez Kawęczyn tiry, prawdopodobnie dostarczające karmę na fermy. Działo się to nawet mimo tego, że zalecenia Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska wskazywały, że nie wolno jeździć po terenie fermy między 22:00, a 6:00.

– Budziło nas to, bo gdy taki transport przejeżdża przez wieś, to wszystko drży w posadach. Najgorzej miała sąsiadka mieszkająca przy zakręcie. Tir robił ostre hamowanie, które budziło dziecko, a gdy już udało się je uśpić, to pojazd zwykle wracał – mówi Małgorzata.

Jakby tego było mało, obornik z ferm był wyrzucany na okoliczne pola. Nie dość, że wzmacniało to smród, uniemożliwiało w niektórych miejscach spacery, to jeszcze część ludzi na pewien czas wywoziła dzieci do rodziny, bo ze względu na alergie zwyczajnie nie mogły oddychać. Małgorzata wspomina, że przyjeżdżali różni ludzie, w tym dziennikarze, by zobaczyć, z czym mierzy się Kawęczyn. Od pewnego momentu nie chcieli już iść dalej, a gdy dowiadywali się, że to jeszcze nic, bo prawdziwy smród zaczyna się wieczorem, nie chcieli zostawać i tego sprawdzać.

Cierpiały nie tylko dzieci, dorośli, hodowane na futra norki, ale też psy. Małgorzata z mężem przygarnęli znajdę i włożyli dużo pracy, by poczuł się pewniej. Kiedy przychodziła jesień, na fermach zaczynał się ubój, a norki zaczynały piszczeć tak, że słychać je było we wsi, psiak nie chciał wychodzić na spacer. Sam się bał, być może czuł, że dzieje się coś złego. Same norki zresztą niekiedy uciekały z ferm, więc mieszkańcy Kawęczyna widywali je w swojej okolicy. Także martwe, potrącone przez samochody. A ponieważ jest to gatunek inwazyjny, musi polować, żeby przeżyć, w pobliskim Marzeninie zdarzało się, że zagryzały kury oraz gęsi.

Kolejnych problemów dostarczały insekty. Chodzi o potworne plagi much, które obsiadały wszystko, w tym także elewacje budynków. Jak któraś była biała, szybko przestawała taką być. Udało się nawiązać kontakt z panią Agatą Piekarską, entomolożką z Gorzowa Wielkopolskiego, dla której mieszkańcy zebrali sporo much, by mogła je zbadać. Stwierdziła, że ewidentnie są to owady pochodzące z ferm, potencjalnie jeszcze groźniejsze od zwykłych – mogą przenosić dodatkowe zarazki. Małgorzata opowiada, że wszyscy nauczyli się już je rozpoznawać, bo muchy te mają smuklejszą sylwetkę.

– Dwa lata temu pojawiła się również inna plaga – szczurów, o czym było głośno na całą Polskę. Było ich tak wiele, że spacerowały ulicami, pojawiały się w domach ludzi. Właściciel ferm mówił jednak, że nie ma dowodów, że od niego przyszły, a kontrole, mające miejsce wyłącznie w dzień, nie wykazały uchybień – wspomina Małgorzata.

Brak reakcji

Wspomniany brak uchybień to powracający motyw. I nie ma się czemu dziwić, bo kontrole są zapowiadane. Łatwo można się do nich przygotować, wysprzątać wszystko odpowiednio. Zdarzyło się jednak kilka razy, że Inspekcja Ochrony Środowiska stwierdziła kilka nieprawidłowości, np. zrzucanie ścieków do rowów melioracyjnych. Tyle że kary są tak małe – zwykle wynoszące w okolicach 500 złotych – że nie stanowią dla właściciela żadnego problemu.

Przez jakiś czas Małgorzata dziwiła się, że nikt z tym wszystkim nic we wsi nie robił. Zaczynała poznawać ludzi, którzy mówili jej, że nie ostrzegli przed przeprowadzką, bo nie wiedzieli jeszcze, czy mogą zaufać. Sami z kolei nie bardzo kojarzyli, że mogą w jakiś sposób protestować. Przed powstaniem pierwszej fermy obiecywano im zresztą, że nie będzie miała żadnego negatywnego wpływu na wieś. Ba, pojawią się dzięki temu nowe miejsca pracy.

– Znam dwie osoby, które zatrudniły się tam na kilka miesięcy i zgodnie przyznają, że nigdy więcej, nawet jakby miały dostać milion złotych. Kiedyś jeszcze jeden pan pracował w firmie inwestora jako, wydaje mi się, zootechnik, obecnie już nie żyje. To tyle, jeśli chodzi o te obietnice – mówi Małgorzata.

Wiele osób w Kawęczynie nie wiedziało, w jaki sposób zgłosić różne uciążliwości urzędnikom, jak wygląda ścieżka administracyjna. Małgorzata postanowiła coś z tym zrobić, tym bardziej, że wkrótce okazało się, iż na horyzoncie jest kolejne zagrożenie…

Podjęcie walki

Mieszkańcy wsi dowiedzieli się bowiem, że między dwiema fermami norek ma powstać gigantyczna ferma, tym razem kur. Rocznie miałaby produkować ponad 7 milionów brojlerów. Małgorzata powiedziała: dość.

– Nie mieliśmy wiele czasu, bo był to okres między Bożym Narodzeniem i nowym rokiem, później zresztą dowiedzieliśmy się, że często robi się to wtedy (lub w wakacje), żeby ludzie nie mieli za bardzo możliwości zareagowania. Uznałam więc, że nie ma sensu wymyślać koła na nowo. Trzeba było znaleźć w okolicy społeczność oraz organizacje, które już wcześniej zmagały się z podobnymi problemami i wygrały – tłumaczy Małgorzata.

W ten sposób udało się znaleźć Stowarzyszenie Puszcza Zielonka, które bardzo mocno pomogło na wstępnym etapie walki. Wsparcie zapewniły również Otwarte Klatki oraz lokalna NGO Czysta Nekla, a przede wszystkim Projekt Września. Udało się również zjednoczyć okoliczne wsie. Kawęczyn jest bowiem mały, mieszka w nim około 60 osób. Nieopodal jednak są Marzenin, Gulczewo, Gulczewko, Pakszynek, a przede wszystkim kolejne fermy norek – dlatego też okolica ta nazywana jest ich zagłębiem.

– Zmobilizowaliśmy kogo się dało, czego inwestor chyba się nie spodziewał. Zorganizował spotkanie dla mieszkańców, na które przyszedł nieprzygotowany. W przeciwieństwie do nas, bo udało mi się wyciągnąć raport środowiskowy, nad którym siedziałam dwa dni i noce, by go porządnie przeczytać. Zaczęłam więc zadawać pytania i na każde z nich odpowiedź była taka sama: od tego są specjaliści. W końcu więc głośno stwierdziłam, że inwestor ma bardzo niewielkie pojęcie o własnej inwestycji – opowiada Małgorzata.

Jak przyznaje, nie dziwi się, że raport środowiskowy nie wskazywał żadnych problemów czy potencjalnych negatywnych efektów powstania nowej fermy. Wszak jest przygotowywany na zlecenie inwestora, więc robi się to tak, by był zadowolony. W którymś momencie okazało się zresztą, że autorem poprzednich raportów, dotyczących ferm norek, jest ta sama osoba, która niektóre ustępy kopiowała z nich. Jak inaczej wytłumaczyć, że w przypadku kur pojawiały się sformułowania dotyczące zwierząt futerkowych? Inwestor wycofał pierwotny raport, do tego chciał „iść na rękę” mieszkańcom poprzez przesunięcie fermy kur o… kilkadziesiąt metrów.

Dla Kawęczyna i okolicznych wsi było to oczywiście za mało. Kluczowe okazało się sympozjum zorganizowane przez Czystą Neklę, na które zaproszona została Barbara Imiołczyk z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich.

– Całe spotkanie słuchała, aż na koniec powiedziała jedną rzecz: „proszę państwa, fermy będą uciążliwe dopóty w Polsce nie będzie miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego”. W głowach zapaliły nam się lampki – mówi Małgorzata.

Zaczęto więc walczyć o uchwalenie tego dokumentu, mimo że było sporo głosów, iż nie ma na to szans, bo to zbyt kosztowne dla gminy. W tym samym czasie inwestor prowadził swoje postępowanie administracyjne, złożył nowy, napisany przez kogoś innego, raport środowiskowy, zaczął się wyścig z czasem. Udało się jednak osiągnąć cel, miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego został uchwalony, a następnie wszystko potwierdziły sądy, w tym Naczelny Sąd Administracyjny.

– Trzeba podkreślić, że bez wsparcia organizacji zwyczajnie byśmy sobie nie poradzili. Jak słyszę o planach, by zabrać im możliwość występowania w sprawach sądowych na prawach strony, to mnie to przeraża. Poświęciliśmy sporo wolnego czasu na walkę, ale mamy jednak ograniczone możliwości, pomoc jest konieczna – tłumaczy Małgorzata. – Ludzie muszą też zrozumieć, że jeżeli znajdzie się w społeczności lider, to należy go wspierać. Ja to wsparcie od ludzi dostałam, dzięki czemu się nie załamałam i nie poddałam. Były plotki, że jestem opłacana przez organizacje, że mieszkanie mi kupili. Od pewnego momentu zaczęłam mówić, że póki nikt nie głosi, że mam dwa zamki w Szkocji i pałac nad Loarą, a do tego dwa helikoptery, to niech se opowiada. Mieszkańcy mnie znają, więc nie uwierzyli w te bzdury – dodaje.

Ostrożny optymizm

Obecnie sytuacja więc jest wyraźnie lepsza, także dlatego, że z dwóch ferm norek działa, w ograniczonym zakresie, z dużą dozą prawdopodobieństwa tylko jedna. Małgorzata mówi, że poznać można to nie tylko po tym, że nic się tam nie dzieje, ale też po braku rybitw. Gdy trwało dokarmianie norek, obsiadały one dachy, które stawały się białe. Mimo to po pierwsze, smród co jakiś czas dociera do mieszkańców Kawęczyna, po drugie, cały czas istnieje obawa, że na tym nie koniec.

– Druga ferma, podobnie zresztą, jak inne znajdujące się w okolicy, gdzie zapewne nie ma w tym momencie norek, z jakiegoś powodu nie są rozbierane. Po prostu stoją, więc nie mamy pewności, czy w którymś momencie nie zaczną ponownie działać. Przez ostatnie dwa lata odetchnęliśmy trochę, ale nie mamy poczucia, że to już koniec. Tak samo jest z fermą kur – ona nie powstanie na działce, którą objął plan, ale nie jest wykluczona jej budowa w miejscu, gdzie nie obowiązuje. Nawet jeżeli miałaby się pojawić w sąsiedniej wsi, to zagęszczenie jest tak duże, że będzie to problem dla wszystkich w okolicy. Właśnie dlatego warto się jednoczyć w walce – mówi Małgorzata.

Jakkolwiek warunki życia w Kawęczynie się poprawiły, nie zlikwidowało to wszystkich negatywnych zjawisk. Po pierwsze, nastąpił ogromny spadek wartości nieruchomości. Ludzie próbowali je sprzedawać, ale zwłaszcza gdy jeszcze obie fermy norek działały na pełnych obrotach i było zagrożenie nową fermą dla kur, było to niemożliwe. Po drugie, chociaż chęć jest, trudno o większy rozwój wsi.

– Obecnie nie ma jak otworzyć tu agroturystyki, a to coś, co potrafiło uratować wiele gospodarstw wiejskich w tym kraju. Wciąż jesteśmy w pobliżu wielkoprzemysłowych ferm, które nie tylko szpecą okolicę, ale też doprowadziły do zatrucia przyrody. Gdyby ktoś planował stworzyć tu ekologiczną uprawę buraków czy innych warzyw, obawiam się, że nie otrzymałby niezbędnych certyfikatów – wyjaśnia Małgorzata.

Przyznaje więc, że sytuacji daleko do ideału. Mieszkańcy Kawęczyna kilka razy liczyli już, że w ogóle nie będą musieli mierzyć się z opisywanymi problemami. Najbardziej wtedy, gdy za poprzedniego rządu pojawiły się zapowiedzi tak zwanej Piątki dla zwierząt, która jednak ostatecznie nie została uchwalona. Obecnie przez sejm przegłosowana została ustawa zakazująca hodowli zwierząt na futra.

– Rozmawialiśmy niedawno o tym, że jeżeli projekt ten przejdzie, to będzie w nas nadzieja na zmiany. I jest, ale ostrożna, bo przecież wszystko musi jeszcze zostać podpisane przez prezydenta. Do euforii nam jeszcze daleko. Tym niemniej wierzymy, że coś musi się w końcu zmienić, bo jak zawsze podkreślam: walka o prawa ludzi jest jednocześnie walką o prawa tych zwierząt. I odwrotnie, walcząc o prawa zwierząt, walczymy o prawa mieszkańców do spokojnego i godnego życia – podsumowuje Małgorzata.

Na zdjęciu Małgorzata Nowak. Za nią widać dachy pawilonów jednej z okolicznych ferm norek, ciągnących się przez całą szerokość kadru.

Autor reportażu: Jędrzej Dudkiewicz, autor książki „Inny dom. Ludzie, system i granice wsparcia w polskich DPS”. Współpracuje m.in. z Wysokimi Obcasami, Portalem NGO.pl, Sestry.eu, ir2.info.

Udostępnij: