Zmień system żywnościowy!
Zróbmy to razem

Joanna Słodownik, założycielka i prezeska fundacji Zielony Reset (w organizacji), podkreśla, że w Polsce wciąż brakuje języka, który pozwalałby mówić o żywności i rolnictwie inaczej niż dotychczas. Zastanawia się, jak zbudować nowe słownictwo i nową opowieść: taką, która nie straszy zmianą, ale pokazuje możliwości; nie skupia się na zagrożeniach, lecz na potencjale. W swoich analizach i materiałach szuka tematów o największym przełożeniu na realną transformację systemu żywnościowego. Interesują ją rozwiązania, które pozwalają zmieniać system niezależnie od indywidualnych wyborów konsumenckich. Bo – jak mówi – kluczowe jest budowanie narracji, która otwiera drzwi, zamiast je zamykać. Takiej, która potrafi przełożyć postulaty prozwierzęce, ekologiczne i zdrowotne na język polityki i biznesu: język państwowych strategii, bezpieczeństwa żywnościowego, stabilności gospodarczej, modernizacji i realnych szans dla polskiego rolnictwa. W rozmowie dla portalu Bezpieczna Żywność tłumaczy, dlaczego potrzebujemy nowych ram myślenia i dlaczego właśnie teraz jest najlepszy moment, by zacząć mówić o żywności systemowo, odpowiedzialnie i z wyobraźnią.
Dagmara Szastak: Zainteresowało mnie określenie, które zobaczyłam na stronie Zielonego Resetu, że rolnictwo i pasze to „największy przemilczany słoń w pokoju”. Chciałabym zacząć od próby zdefiniowania, czym jest „pokój”? Czy mówimy o całym systemie żywnościowym?
Joanna Słodownik: Ta metafora jest po prostu trafna, bo rzeczywiście o tym nie rozmawiamy. Sama byłam zszokowana, kiedy zaczęłam to odkrywać. Długo mieszkałam za granicą, w Stanach. Wróciłam jakieś dziesięć lat temu, więc wiele polskich dyskusji mnie ominęło. Weganką zostałam właśnie tam, czytałam tamtejsze publikacje i znałam temat z innej perspektywy. Na początku wierzyłam, że skoro mnie „otworzyły się oczy”, to inni też zareagują podobnie: wystarczy powiedzieć kilku osobom, one powiedzą kolejnym i zmiana się rozprzestrzeni. Ale tak się nie stało. Nawet w moim najbliższym otoczeniu nic się nie zadziało. To było dla mnie przykre i zaskakujące. I wtedy zaczęłam myśleć, że do sprawy trzeba podejść inaczej – szerzej, systemowo. Tylko nie wiedziałam jeszcze jak.
Zaczęłam więc wgłębiać się w temat. I odkryłam coś, o czym w Polsce prawie się nie mówi: soję GMO, której stosowanie w paszach w Polsce jest formalnie zakazane od prawie 20 lat. Po raz pierwszy usłyszałam o tym w podcaście, w którym producenci między sobą wspominali: „weszło kolejne moratorium?”. Pomyślałam wtedy: „jakie moratorium? jaki zakaz?”.(red.: „Moratorium” to kolejne odroczenie wejścia w życie ustawowego zakazu stosowania pasz GMO. Zakaz ten wpisano do ustawy o paszach w 2006 r., ale nigdy nie zaczął obowiązywać – jego termin był systematycznie przesuwany z 2008 na 2013, 2017, 2019, 2021, 2025, a obecnie na 2030. W praktyce oznacza to, że Polska od niemal dwóch dekad ma formalny zakaz pasz GMO, który jednak jest stale odraczany, więc pasze z soi GMO są nadal powszechnie używane w produkcji zwierzęcej).
Zaczęłam sprawdzać, czy ktokolwiek o tym mówi, czy ktoś to w ogóle śledzi. Być może osoby od lat zaangażowane w temat wiedziały, pewnie część polityków i producenci również. Ale ja – jako konsumentka – nie miałam o tym pojęcia. Moratorium, które miało być tymczasowe, stało się de facto trwałą strategią… braku strategii. Każdy kolejny rząd je po prostu przedłużał, zamiast uporządkować albo zmienić zasady.
A przecież mówimy tu o ogromnym imporcie soi GMO, na którym opiera się nasze rolnictwo. Cały system hodowli zależy od tego białka paszowego. To jest fundament, o którym prawie nikt nie wspomina.
Rolnicy, co ciekawe, sami nie chcą tej soi GMO. W komentarzach często piszą, że nie chcieliby jeść produktów powstałych z jej udziałem, i że „dla siebie” wolą coś innego. A jednocześnie – to paradoks – prawie wszyscy jej używają. Nie wiem, czy tylko wielkie fermy przemysłowe, czy również mniejsi producenci, ale faktem jest, że systemowo jesteśmy od niej uzależnieni.
Pomyślałam wtedy, że to temat z jednej strony niemal nieznany opinii publicznej, a z drugiej – absolutnie kluczowy. Zwłaszcza jeśli spojrzymy na import–eksport. Nasz eksport mięsa zależy właśnie od tej paszy. Duża część polskiej produkcji rolnej trafia za granicę. Importujemy soję GMO po to, by eksportować tanie mięso, np. do Chin. Tymczasem ten eksport jest nieustannie przerywany przez różne epidemie – raz jest, raz go nie ma. System jest więc niestabilny, a mimo to wciąż mówimy o bezpieczeństwie żywnościowym, o wojnie, o zagrożonych łańcuchach dostaw. Tymczasem tkwimy w centrum systemu, który już teraz jest rozchwiany, a nikt nie stawia tego wprost na stole.
Co zrobiliśmy przez te 20 lat? Przedłużaliśmy moratorium. Nie zbudowaliśmy krajowej produkcji białka. Nie uruchomiliśmy strategii paszowej. Nie inwestowaliśmy w innowacje. I nie zabezpieczyliśmy rolnictwa na przyszłość.
Dagmara Szastak: Model, który pani opisała (utrwalany już od prawie 20 lat) polega na tym, że importujemy soję, karmimy nią zwierzęta, a potem wysyłamy mięso za granicę. Jak pani zdaniem można ten system „naprawić”? Jak postawić bezpieczeństwo żywnościowe na własnych, solidnych nogach? I jaką rolę w tym odgrywają nasze krajowe rośliny strączkowe?
Joanna Słodownik: Dokładnie, to jest właśnie ta druga strona medalu. Przez ciągły import nie rozwijamy produkcji krajowych roślin strączkowych. Bo soja z importu jest tańsza, a wiadomo, że tam, gdzie jest taniej, często nie ma żadnych regulacji dotyczących szkodliwych nawozów czy pozostałości pestycydów. Potrzebujemy zdecydowanego rozwoju sektora krajowych źródeł białka, z kilku powodów. Po pierwsze, by uniezależnić się od importu i wreszcie wprowadzić w życie ten zakaz stosowania GMO w paszach, który formalnie istnieje, ale nie jest respektowany. Po drugie, rośliny strączkowe są niezwykle korzystne dla gleb i całego polskiego rolnictwa. Poprawiają strukturę gleby, zwiększają jej żyzność i ograniczają potrzebę stosowania sztucznych nawozów. Po trzecie, strączki były kiedyś naszym tradycyjnym, powszechnym elementem upraw i diety. Jeszcze nie tak dawno jadło się ich znacznie więcej niż dziś. Niestety, zostały wyparte przez dominujący model mięsno-mleczarski, który przez lata był silnie dotowany i promowany. W efekcie strączki niemal zniknęły z naszych pól i stołów.
Dziś powoli do nich wracamy. Rolnicy uczą się na nowo ich uprawy. Powstają organizacje producentów soi i innych strączków, które testują nowe odmiany w polskich warunkach i promują ich uprawę. Ale cały ten rozwój wciąż dotyczy głównie pasz. A ja uważam, że strączki trzeba też mocno promować jako źródło białka dla ludzi. Ministerstwo Zdrowia to podkreśla, podobnie jak wiele innych państw w swoich kampaniach zdrowotnych. Tymczasem w Polsce nadal brakuje ich w placówkach publicznych, szkołach, szpitalach, czy nawet w dietach leczniczych. Kiedy sama byłam niedawno kilka dni w szpitalu, „dieta roślinna” oznaczała tam kanapkę z pomidorem, żadnych strączków, żadnego białka roślinnego jako osobnego składnika.
Musimy rozwijać krajową produkcję strączków, by mieć solidne, lokalne surowce. Nie łudzę się, że produkcja zwierzęca zniknie z dnia na dzień. Może będzie jej mniej, zwłaszcza jeśli ograniczymy eksport i zaczniemy myśleć bardziej o rynku krajowym. Ale na rynku wewnętrznym powinniśmy mieć wybór. I przede wszystkim powinniśmy zacząć promować białko roślinne dla ludzi na większą skalę. Na przykład stworzyć kampanię promującą strączki tak, jak promowało się mleko: „pij mleko”, „szklanka mleka…”. Dlaczego nie strączki?
Dagmara Szastak: Unia finalizuje dwie duże umowy handlowe, jedną z krajami Mercosuru, drugą z Indonezją. To właśnie umowa z Indonezją może sprowadzić do Polski tani olej palmowy, który prawdopodobnie wyprze nasz rodzimy olej rzepakowy. W tym kontekście ryzyk jest wiele, a temat suwerenności żywnościowej w Polsce jest w zasadzie pomijany. Żadne polskie miasto nie ma własnej polityki żywnościowej, a na poziomie krajowym wciąż brakuje strategii bezpieczeństwa żywnościowego i innych dokumentów, które mogłyby przybliżyć nas do koniecznych zmian. Np. we wspomnianych placówkach publicznych.
Ministerstwo Zdrowia opublikowało właśnie raport z konsultacji publicznych oraz opiniowania projektu rozporządzenia dotyczącego żywienia dzieci i młodzieży w jednostkach systemu oświaty. W raporcie tym pojawił się model, w którym dwa razy w tygodniu musi być mięso, raz ryba, a dzieciom, które nie jedzą produktów odzwierzęcych, zapewnia się posiłek roślinny. Czy uważa pani, że takie rozwiązanie (z zamiennikami mięsa) jest wystarczające?
Joanna Słodownik: Dwa razy w tygodniu mięso – tak, jakby tego mięsa było za mało… Nie wiem, jak to skomentować. Widzimy, jak te procesy wyglądają w praktyce. Domagamy się zmian systemowych, a w zamian dostajemy półśrodki, czasem wręcz śmieszne. Nie uważam, że to jest dobre rozwiązanie.
Mogę powiedzieć, jak ja to widzę. W idealnym świecie wszystkie posiłki byłyby wegańskie i pełnowartościowe. A ponieważ nie przekonamy wszystkich do jedzenia wyłącznie roślinnego, mięso byłoby dodatkiem. Bazowy posiłek byłby zdrowy, pełen strączków, zbóż i warzyw. A do tego – jeśli ktoś chce – może dostać kotleta. To byłoby prostsze.
Oczywiście trzeba przeszkolić personel, by wiedział, czym jest pełnowartościowe białko roślinne. Bo makaron z sosem pomidorowym to nie jest pełnowartościowy posiłek. Wiele osób dorosłych nawet nie zna smaku soczewicy czy cieciorki, a kucharki i kucharze nie wiedzą, jak je przygotować. I tego musimy uczyć od podstaw.
Ale bez udziału państwa to się nie wydarzy. Państwo musi powiedzieć: „Taki jest kierunek, tu są przepisy, tu jest książka kucharska, tu są szkolenia”. Tak to widzę. Systemowe rozwiązania są konieczne. Musimy sprawić, żeby zdrowe i ekologiczne wybory były łatwe, dostępne, domyślne. Nie chodzi o zakazy. Chodzi o mądrą architekturę systemu.
I dokładnie w tym sensie potencjalny napływ taniego oleju palmowego jest przykładem problemu braku strategii. Olej rzepakowy jest surowcem lokalnym, opartym na krajowych uprawach, natomiast olej palmowy wiąże się z długimi łańcuchami dostaw i wysokimi kosztami środowiskowymi – od wylesiania po utratę bioróżnorodności. Bez spójnej polityki państwa takie decyzje de facto zapadają same – poprzez rynek i umowy handlowe, a nie w wyniku świadomej polityki żywnościowej.
Oprócz strączków, są też nowe, obiecujące kierunki w produkcji żywności, jak fermentacja precyzyjna. To metoda od dawna znana w biotechnologii i farmacji, w której mikroorganizmy służą jako „fabryki” do wytwarzania konkretnych białek lub enzymów. Wokół tej technologii pojawiają się obawy, często wynikające z niezrozumienia jej istoty lub z obrony istniejących modeli biznesowych. A przecież podobne procesy wykorzystuje się od dekad m.in. przy produkcji podpuszczki serowej czy witaminy B12 – to nie jest science fiction, tylko rozwinięcie już istniejących rozwiązań. Dziś te technologie zaczynają być stosowane do wytwarzania białek, takich jak białka mleka krowiego czy jaja kurzego, a także tłuszczów, na poziomie przemysłowym. To przełomowe narzędzie, bo omija wiele barier społecznych i kulturowych. Konsument nie musi zmieniać nawyków, a system może się zmieniać szybciej. Zaczęłam to zgłębiać i widzę, jakie są możliwości.
Dagmara Szastak: Dobrze byłoby, gdyby środki w ramach Wspólnej Polityki Rolnej były dystrybuowane inaczej, tak, żeby dotacje sprzyjały właśnie takim kierunkom.
Joanna Słodownik: Oczywiście. To jest biznes i polityka – cały system musi ze sobą współgrać. Trzeba w to włączyć rolników i producentów. Z kolei konsumenci często jedzą to, co jest po prostu dostępne – jeśli produkt będzie smaczny i w dobrej cenie, to go wybiorą.
Dagmara Szastak: Trudno się dziwić. Nie mieliśmy w szkołach odpowiedniej edukacji żywieniowej, zdrowotnej ani klimatycznej. System żywnościowy ma dziś opóźnienie rzędu 30 lat względem np. sektora energetycznego. To już ostatni moment na działanie. W podstawie programowej znajdują się jedynie minimalne treści o zdrowym żywieniu, a wiedza młodych ludzi na temat związku jedzenia z klimatem jest praktycznie zerowa. Robiliśmy badania wśród 15–18-latków – większość z nich nie zdaje sobie sprawy, że ich wybory żywieniowe mają wpływ na klimat. A nawet jeśli mają jakąś wiedzę teoretyczną, to nie łączą jej z własnymi decyzjami. Mówiąc wprost – jest im to obojętne. A to pokolenie, od którego zależy przyszłość. Bez edukacji nie uda nam się dokonać realnych zmian.
Joanna Słodownik: Kiedyś też sądziłam, że edukacja jest kluczem i oczywiście nadal uważam ją za bardzo ważną , ale tu nie chodzi tylko o młodzież i podręczniki szkolne. Nie dokonamy zmiany metodą indywidualnych wyborów. Ostatnio przeglądałam raport ONZ dotyczący emisji gazów cieplarnianych. Tam rolnictwo pokazane jest jako źródło około 11% emisji – taki bardzo cienki paseczek. Okazało się jednak, że kategorie są tak ustawione, że wszystkie efekty rolnictwa są raportowane osobno: wylesianie, energia, transport, nawozy. Każda z tych kategorii jest oddzielna. W efekcie wpływ rolnictwa jest znacząco zaniżony, nawet w tak dużych organizacjach jak ONZ. Skoro nawet na poziomie globalnym – w raportach ONZ – wpływ systemu żywnościowego jest trudny do uchwycenia w całości, to trudno oczekiwać, by młodzi ludzie potrafili samodzielnie połączyć wszystkie zależności. To też poważnie utrudnia uczciwe liczenie emisji i odpowiedzialności. Szczególnie dla takich krajów jak Polska, gdzie duża część wpływu środowiskowego jest „importowana” – na przykład wraz z soją z Brazylii czy olejem palmowym, których produkcja wiąże się z wylesianiem w Amazonii i Azji Południowo-Wschodniej.
W tym kontekście dostrzegam nadzieję w nowych technologiach, takich jak fermentacja precyzyjna. Mogą one działać na poziomie państwa i biznesu.
Pozwalają wytwarzać konkretne funkcjonalne składniki żywności – na przykład białka jaj czy mleka, a także tłuszcze masowo wykorzystywane w przemyśle spożywczym, w tym m.in. jako zamienniki oleju palmowego – bez potrzeby upraw monokultur czy hodowli przemysłowej.
Kluczowe jest to, że zachowują one dokładnie te właściwości technologiczne, których oczekuje przemysł i konsumenci: umożliwiają uzyskanie odpowiedniej tekstury, emulgowania, pienienia czy kremowości. Dzięki temu ciasta się udają, lody są gładkie, emulsje stabilne, a piana się ubija – bez udziału zwierząt. Takie składniki mogą być następnie używane w bardzo wielu produktach: od wypieków i makaronów, przez lody, batony, odżywki, suplementy i gotową żywność przetworzoną.
Żeby było jasne – nie zastępują one bezpośrednio jaj, mięsa czy mleka w diecie. Nadal potrzebne jest zachęcanie do roślinnych wyborów. Przejmują jednak kluczowe funkcje technologiczne w masowym przetwórstwie żywności.
To ogromna część rynku, którą można zmienić bez konieczności przekonywania każdego konsumenta z osobna. Dzięki takim rozwiązaniom można realnie ograniczyć skalę produkcji zwierzęcej i presję na środowisko – poprzez decyzje technologiczne i gospodarcze, a nie przez przerzucanie odpowiedzialności na jednostki.
Biznes będzie tym zainteresowany, bo to czyste i wydajne rozwiązanie, które tworzy nowe miejsca pracy i ma duży potencjał zarobkowy. Oczywiście pojawi się opór. Już teraz czytałam, że „Otwarte Klatki chcą zniszczyć polskie rolnictwo”. To codzienność, ale musimy umieć to omijać i nie wdawać się w niepotrzebne spory. Zmiany systemowe są nieuniknione.
Mam nadzieję, że obierzemy kierunek podobny do Danii, gdzie rząd realnie wspiera transformację żywieniową. Teraz, gdy Dania sprawuje prezydencję w Radzie UE, może temat ten będzie częściej wracał. Mam taką nadzieję, choć wiem, jak wygląda rzeczywistość.
Przeciwnicy zmian wykorzystują to, że często milczymy, że być może nie wiemy, jak o tym mówić. Łatwo nas wtedy ośmieszyć, przedstawiając jako „rozchwiane panie”, które chcą zniszczyć rolnictwo lub wymyślają problemy. Dlatego musimy wypracować pozytywną narrację. Nie możemy mówić: „zakazać”. Musimy mówić inaczej: są problemy, ale mamy rozwiązania. Inwestujmy w alternatywy, wzmacniajmy polskie rośliny strączkowe, poprawiajmy jakość gleby, budujmy suwerenność żywnościową i rozwijajmy nowe technologie. Nie mówmy: „zrezygnujmy z mięsa”. Mówmy: „budujmy alternatywy”.
Dagmara Szastak: Niedawno opublikowała pani ciekawy materiał o trendach wiralowych. Kto według pani mógłby być dobrym ambasadorem diety roślinnej? Ktoś, kto rzeczywiście miałby wpływ i pomógłby szerzyć świadomość na temat białek roślinnych, strączków, alternatyw?
Joanna Słodownik: Szczerze? Nie mam jednej odpowiedzi. Mówi się o Marcie Dymek z Jadłonomii, która zajmuje się tymi tematami i cieszy się dużą wiarygodnością nawet wśród osób jedzących mięso. Jednak ambasador musi mieć dużą aktywność, zasięgi i tworzyć angażujące treści regularnie.
Najwięcej odbiorców jest dziś na TikToku, Instagramie czy YouTube, więc warto poszukać tam. Potrzebujemy też kontrastu dla pseudoekspertów, którzy rozpowszechniają mity o „szkodliwości” diety roślinnej.
Wyobrażam sobie grupę młodych twórców, którzy razem prowadzą kampanię, wzajemnie się wspierają i budują zasięgi. Organizacje prozwierzęce często pokazują cierpienie zwierząt, ale to trudne dla przeciętnego widza. Ludzie tego nie chcą.
Dlatego ważna jest pozytywna narracja, pełna przepisów, inspiracji i normalności. Marta Dymek miała swój program w telewizji i to był sukces. Takie inicjatywy działają.
Przeszłam na weganizm 15 lat temu, to był zupełnie inny świat, bez social mediów i tylu źródeł informacji. Dziś ludzie wiedzą, mogą odwracać wzrok, ale wiedzą i wciąż jedzą to samo. Dlatego szukam innych dróg, systemowych. Apelowanie do serca często nie działa. Próbowałam już różnych rzeczy. Pisałam książki, publikowałam przepisy, pisałam o zwierzętach. Ale zawsze pojawiały się komentarze typu „to ideologia”, „propaganda”. Teraz wierzę w zmiany systemowe – technologię, ekonomię, wsparcie państwa. To może brzmieć naiwnie, ale technologie mogą zastąpić dużą część produktów odzwierzęcych, państwa mogą widzieć w tym korzyści ekonomiczne, biznes zarobi, ludzie dostaną wybór bez wysiłku, a zwierzęta będą mniej cierpieć. Oczywiście ktoś straci – hodowcy czy producenci, podobnie jak górnicy kiedyś. Ale transformacja jest nieunikniona.
Dagmara Szastak: Dokładnie. Kiedy 30 lat temu zaczęto rozmowy o zamykaniu kopalń, też była panika, drwiny i oskarżenia. A jednak transformacja ruszyła. Z systemem żywnościowym jest podobnie, musimy rozmawiać konsekwentnie, mądrze i jasno. Bo jeśli chcemy przetrwać jako gatunek, nie mamy innej drogi.
Joanna Słodownik: Zgadzam się. I dlatego właśnie trzeba działać.
Joanna Słodownik, założycielka i prezeska Fundacji Zielony Reset, działającej na rzecz transformacji systemu żywności, ochrony dzikiej przyrody, praw zwierząt oraz budowania bardziej współczującego i zrównoważonego świata. Badaczka, autorka petycji, rzeczniczka i katalizatorka zmian. Niezależna wydawczyni i autorka książek – od kulinarnych w serii Green Reset Formula, przez poradniki o zdrowym stylu życia, aż po edukacyjne i przyrodnicze książki dla dzieci z serii This Amazing World. Założycielka Koalicji dla Roślinnych Innowacji, Zwierząt i Natury (Coalition for Plant-Based Innovation) – inicjatywy obywatelskiej i eksperckiej łączącej zdrowie publiczne, bezpieczeństwo żywnościowe, prawa zwierząt oraz ochronę przyrody. Koalicja wspiera rozwój strategii roślinnych innowacji, od strączków, przez grzyby, po algi, które mają zapewnić Polsce zdrową, etyczną i zrównoważoną przyszłość.