„Nie chcę, żeby moje dzieci musiały walczyć o miejsce przy stole” – rozmowa z Emilią Majcherczyk

Z Emilią Majcherczyk – The Vegan Plant Lady, rozmawia Dagmara Szastak

Nie zaczęło się od manifestu. Zaczęło się od wyborów – tych codziennych, często trudnych, zawsze świadomych. The Vegan Plant Lady to mama, artystka i kobieta, która pokazuje, że życie bez mięsa może być nie tylko możliwe, ale też pełne sensu. Empatia, prostota i uważność to jej codzienność, nie hasła. W mediach społecznościowych dzieli się nieidealnym, ale prawdziwym obrazem życia swojej rodziny – żyjącej bez kompromisów i bez potrzeby przypodobania się systemowi. W rozmowie opowiada o początkach swojej internetowej działalności, decyzji o wychowywaniu dzieci na diecie roślinnej i reakcjach, z jakimi mierzy się w szkole oraz lokalnej społeczności – nie zawsze wspierających. To szczery głos mamy, która nie boi się mówić o wykluczeniu, stereotypach i systemowych zaniedbaniach, ale też o sile, jaka płynie z życia w zgodzie ze sobą. To rozmowa nie tylko o diecie – lecz przede wszystkim o szacunku, empatii i o tym, jakie miejsce chcemy dawać dzieciom – zarówno przy stole, jak i w społeczeństwie.

D.S.: Jak narodziła się The Vegan Plant Lady? Czy to był spontaniczny zryw, impuls, czy coś, co dojrzewało latami?

E.M.: The Vegan Plant Lady narodziła się z codzienności. To nie był spontaniczny pomysł, ale coś, co dojrzewało we mnie przez lata. Kocham rośliny – pielęgnuję je, jem je, otaczam się nimi. Od 23 lat nie jem mięsa, więc mam dużą wiedzę o tym, jak je zastępować w codziennej diecie. Nie mam tytułu doktora ani ambicji, żeby prowadzić wielką edukację, ale wiem, co działa i co sprawdza się na co dzień. Profil powstał z potrzeby dzielenia się tym stylem życia – prostym, świadomym, roślinnym – i z chęci pokazania, że można żyć dobrze, kolorowo i smacznie, nie krzywdząc innych istot.

D.S.: Dlaczego zdecydowałaś się wychowywać dzieci na diecie roślinnej? Czy ta decyzja była bardziej podyktowana względami zdrowotnymi, etycznymi, czy może klimatycznymi?

E.M.: Zdecydowałam się wychowywać dzieci na diecie roślinnej, bo to dla mnie naturalna kontynuacja wartości, którymi żyję od lat. Ta decyzja była przede wszystkim etyczna – nie jem mięsa od ponad 23 lat, bo nie chcę uczestniczyć w cierpieniu zwierząt. Ale równie ważne są dla mnie aspekty zdrowotne i środowiskowe. Wiem, że dobrze zbilansowana dieta roślinna może wspierać rozwój dzieci, a jednocześnie jest łagodniejsza dla planety. Nie narzucałam im jednak niczego na siłę – dałam im wybór. Tłumaczyłam, dlaczego my jemy inaczej, a one same, z czasem, zaczęły rozumieć i podzielać te wartości. Jestem z nich dumna, bo to dzieci, które mają w sobie empatię, świadomość i szacunek – i wobec ludzi, i wobec zwierząt.

D.S.: Jak zareagowała szkoła, gdy zgłosiłaś potrzebę zapewnienia wegańskich posiłków dla swoich dzieci? Czy spotkałaś się z otwartością, czy raczej z oporem?

E.M.: Nie zgłosiłam potrzeby zapewnienia wegańskich posiłków w szkole, bo od początku wiedziałam, że szkoła w małej miejscowości rządzi się swoimi prawami. Dla mnie to było oczywiste, że takie rzeczy powinny dziać się automatycznie, z troski o różnorodność i potrzeby dzieci. Jednak w szkole, do której chodzą moje dzieci, jak stwierdziła pani pedagog – „nigdy wcześniej nie było takiej potrzeby”. Wiem jednak, że to nie do końca prawda. Są rodzice, którzy po prostu boją się zgłaszać swoje potrzeby – i nie chodzi tylko o dietę roślinną, ale też o alergie pokarmowe. Te mamy często już się przyzwyczaiły, że lepiej nic nie mówić, tylko codziennie pakować śniadaniówki z suchym prowiantem i po prostu „załatwiać to we własnym zakresie”. I to jest smutne – że potrzeby dzieci nie są brane pod uwagę, jeśli nie mieszczą się w schemacie.

D.S.: W jakich sytuacjach najbardziej odczuwacie różnice wynikające z diety dzieci – na stołówce, na wycieczkach, a może podczas klasowych uroczystości?

E.M.: Najbardziej bolesne różnice wynikające z diety roślinnej odczuwamy w szkole – szczególnie na stołówce. Mój 9-letni syn został posadzony w innym pomieszczeniu, przy osobnym stole, z dala od dzieci, które jedzą mięso. Zrobiło mu się tak wstyd, że nie potrafił mi o tym powiedzieć – dowiedziałam się dopiero od starszej córki. Jestem przed rozmową z nauczycielem w tej sprawie, ale bez względu na to, czym kierował się wychowawca, dla mnie to sytuacja absolutnie nie do zaakceptowania. Byłam wychowywana w domu, gdzie przy stole siada się razem – bez względu na to, co kto ma na talerzu. Dziecko nie powinno być izolowane tylko dlatego, że nie je mięsa. To jest nie tylko oburzające, ale też bardzo krzywdzące. Dzieci śmieją się, zadają mu pytania w stylu: „Janek, co ty w ogóle jesz?”, powtarzają zasłyszane mity, że „białko jest tylko w mięsie”. I nie ma w tym nic dziwnego – wszystko zaczyna się od domu. Od rodziców, którzy często nie mają podstawowej wiedzy żywieniowej, kupują dziecku najtańszą pierś z kurczaka i uważają, że załatwili sprawę. Tymczasem moje dzieci mają regularne badania, suplementują B12, piją warzywne soki, jedzą różnorodnie i kolorowo. Nigdy nie miały problemów zdrowotnych. Jeśli chorują, to na lekkie, dwudniowe przeziębienia. Dbam o ich zdrowie świadomie – i nie pozwolę, żeby były stygmatyzowane z powodu stylu życia, który opiera się na empatii, trosce i wiedzy. Z takimi sytuacjami trzeba walczyć, bo tu nie chodzi tylko o dietę, ale o podstawowy szacunek i wychowanie do tolerancji.

D.S.: Czy miałaś momenty, w których poczułaś, że Twoje dzieci są „inne” albo traktowane niesprawiedliwie tylko dlatego, że nie jedzą mięsa czy nabiału? Czy masz poczucie, że dieta Twoich dzieci jest często niezrozumiana lub bagatelizowana przez dorosłych, np. nauczycieli czy personel kuchenny? Jak reagujesz w takich sytuacjach?

E.M.: To właśnie był jeden z głównych powodów, dla których mój syn, a wcześniej także starsza córka (która ma teraz 13 lat), nie poszli do przedszkola. Już wtedy wiedziałam, że nie wygram z systemem. Po ponad 10 latach pracy jako aktorka i wokalistka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, byłam przyzwyczajona do życia w biegu, ale też nauczyłam się, jak ważne jest dbanie o podstawy – w tym o żywienie. Wiedziałam, że jeśli chcę mieć pewność, że moje dzieci nie będą głodne i że dostaną wartościowe posiłki, mogę to zapewnić tylko ja. Donoszenie własnego jedzenia do przedszkola, gdzie króluje chleb z pasztetem i szynką naszpikowaną antybiotykami, byłoby zbyt trudne – logistycznie, organizacyjnie i emocjonalnie. Chciałam, żeby jedzenie nie było dla moich dzieci powodem do wstydu ani tematem tłumaczeń, tylko naturalną częścią ich życia. Nie próbowałam tego zmieniać, nie walczyłam z tym systemem – nie dlatego, że brakowało mi odwagi, ale dlatego, że byłam z tym zupełnie sama. W takich małych miejscowościach wielu rodziców boi się odezwać. Często wolą przemilczeć potrzeby swoich dzieci – czy to z powodu diety, czy alergii – bo tak „jest łatwiej”. Ja nie chciałam się na to godzić, ale też wiedziałam, że nie znajdę wtedy wsparcia. Dlatego wybrałam inną drogę – niezależną, ale zgodną z moimi wartościami. Zrezygnowałam z siebie i ze swojej kariery właśnie dlatego, że chciałam mieć pewność, że moje dzieci będą miały zdrowe, wartościowe posiłki i nie będą musiały walczyć o swoje miejsce przy stole. Wiedziałam, że nie wygram z systemem i nie chciałam zostawiać tego ich losowi. Ta decyzja była dla mnie trudna, ale konieczna – bo dobro moich dzieci było dla mnie najważniejsze.

D.S.: Jak radzisz sobie z pytaniami lub obawami innych rodziców, nauczycieli na temat diety roślinnej dzieci?

E.M.: Nie mam takich rozmów. Nie chodzę na wywiadówki, odcięłam się od systemu – dla mnie najważniejsze jest to, żeby moje dziecko uczyło się dobrze i nie było krzywdzone. Niestety, zarówno u córki w klasie, jak i u syna, brak tolerancji bije po oczach. Nie jedzą mięsa, nie chodzą na religię… a w mniejszych miejscowościach to wciąż pewnego rodzaju „dziwactwo”. Pamiętam, jak kiedyś dałam córce wegańskie sushi do szkoły – nauczycielka zobaczyła i skomentowała: „Ale sushi na śniadanie?” A czy gdyby zobaczyła chleb tostowy z szynką, to powiedziałby coś podobnego? Oczywiście, że nie. To pokazuje, jak bardzo niektóre rzeczy są jeszcze niezrozumiane. Ostatnio szkolna pedagog zwróciła mojemu synowi uwagę, że „mama musi mu dawać więcej do śniadaniówki, bo przy obiedzie już nic nie ma”. No tak – nie ma, bo zjadł wcześniej swoją kanapkę i chętnie zjadłby ciepły, roślinny posiłek w szkole, ale szkoła nie daje takiej możliwości. I właśnie o to chodzi – zamiast rozwiązywać problem, przerzuca się winę na dziecko albo na rodzica. A ja wiem jedno: moje dzieci nie są gorsze. Potrzebują po prostu zrozumienia, otwartości i miejsca przy wspólnym stole. Nie rozumiem, dlaczego to my – rodzice – mamy coś zgłaszać, walczyć i egzekwować. To powinno być czymś naturalnym. W wielu krajach, np. w Szwecji, dzieci mają wybór – czy chcą jeść mięso, czy roślinnie – i obie opcje są dostępne, pełnowartościowe i darmowe. Tam nikogo to nie dziwi, a dzieci nie muszą się wstydzić swoich wyborów. Marzy mi się, żeby w Polsce też tak było.

D.S.: Czy możesz podzielić się swoimi sposobami na to, jak ułatwić dzieciom codzienne jedzenie roślinne – także poza domem, np. w szkole czy na wycieczkach? 

E.M.: Przede wszystkim stawiam na prostotę i wygodę – zarówno dla dzieci, jak i dla mnie. Do szkoły pakuję im śniadaniówki, które są kolorowe, smaczne i sycące. Najczęściej to kanapki z pastami roślinnymi (np. z fasoli, soczewicy, tofu), warzywa pokrojone w słupki, owoce, orzechy, suszone owoce, domowe placuszki czy kulki mocy. Dzieci lubią, jak posiłki są różnorodne i nie wyglądają jak „smutna dieta”, tylko jak coś fajnego i pełnego energii. Na wycieczki pakuję termosy z ciepłym jedzeniem – np. zupą kremem, makaronem z warzywami, ryżem z curry. Wszystko, co można zjeść łatwo i bez podgrzewania, jeśli trzeba. Mam też zawsze pod ręką zdrowe przekąski: batony raw, suszone owoce, warzywne chipsy czy orzechy. Najważniejsze jednak to oswajanie dzieci z tym, co jedzą. Od małego wiedzą, dlaczego wybieramy taką dietę – nie na zasadzie zakazów, tylko wyboru. Dzięki temu czują się pewniej, nie wstydzą się swojej śniadaniówki i potrafią mówić o tym, co jedzą i dlaczego. A ja staram się dawać im siłę, żeby mogły być sobą – nawet jeśli czasem oznacza to bycie „innym” niż reszta klasy.

D.S.: Jakie widzisz największe bariery systemowe lub społeczne, które utrudniają zapewnienie dzieciom zdrowej diety roślinnej?

E.M.: Największą barierą jest moim zdaniem brak edukacji – zarówno wśród dorosłych, jak i w instytucjach takich jak szkoły czy przedszkola. Wciąż pokutuje przekonanie, że dziecko „musi jeść mięso, żeby rosło”, że białko to tylko kurczak, a warzywa to dodatek. Tymczasem mamy dziś ogromną wiedzę, dostępność produktów i suplementów, ale system tego nie wspiera. Kolejna bariera to brak realnego wyboru – w szkolnych stołówkach, na wycieczkach, podczas wydarzeń klasowych. Dzieci jedzą, co jest, bo nie ma alternatywy. Jeśli rodzic chce, żeby dziecko jadło inaczej, to musi sam wszystko przygotować, zapakować, donieść i często mierzyć się z niezrozumieniem albo oceną. Dochodzi też presja społeczna – zarówno ze strony innych dzieci, jak i dorosłych. Dziecko, które nie je mięsa, często słyszy, że „czegoś mu brakuje” albo że „to dziwne”. A przecież nikt nie komentuje kanapki z szynką, ale kanapka z hummusem już budzi emocje. Brakuje systemowego podejścia, w którym dieta roślinna byłaby jedną z równoważnych opcji, a nie ekstrawagancją czy fanaberią. Gdyby to było normą – jak w niektórych krajach skandynawskich – rodzice mieliby o wiele łatwiej.

D.S.: Co doradziłabyś rodzicom, którzy chcieliby przejść na dietę roślinną z dziećmi, ale obawiają się niedoborów lub braku akceptacji w otoczeniu?

E.M.: Przede wszystkim: spokój, wiedza i zaufanie do siebie. Przejście na dietę roślinną nie musi być rewolucją z dnia na dzień. Można zacząć stopniowo – od wprowadzenia roślinnych wersji ulubionych dań dzieci, dodania więcej warzyw, zamiany mleka czy wędlin na roślinne alternatywy. Dzieci często reagują naturalnie – jeśli coś jest smaczne i kolorowe, nie będą tęsknić za mięsem. Jeśli chodzi o niedobory – warto się do tego przygotować. Zrobić podstawowe badania, skonsultować się z dietetykiem otwartym na diety roślinne, zadbać o suplementację (np. B12, witamina D, czasem omega-3). To naprawdę nie jest trudniejsze niż przy tradycyjnej diecie – wymaga po prostu uważności. A jeśli chodzi o otoczenie – nie ma jednej recepty. Zdarzają się komentarze, krytyka, niezrozumienie, szczególnie w mniejszych miejscowościach. Ja zawsze powtarzam: Ty najlepiej znasz swoje dziecko. Jeśli jest zdrowe, silne, radosne – to twoje wybory są dobre. A reszcie warto dawać przykład i spokojnie edukować, jeśli tylko pojawi się otwartość. Najważniejsze? To nie jest dieta „braku” – to styl życia oparty na trosce, empatii i świadomym wyborze. I dzieci naprawdę to czują.

D.S.: Jak wygląda Twój typowy dzień? Jak udaje Ci się balansować czas między gotowaniem, tworzeniem treści na Instagrama a pracą nad nowym albumem? Czy masz stały rytm, czy każdy dzień wygląda inaczej?

E.M.: Mój typowy dzień to mix pasji, logistyki i codziennej troski o rodzinę. Regularnie dojeżdżam do Otwocka, gdzie pracuję nad nowym albumem z Maćkiem Gładyszem – legendą polskiej gitary i naszym producentem. Każdy krok musimy dobrze zaplanować i uzgodnić: z Maćkiem, z grafikiem, z moim mężem, który jest perkusistą. Opiekujemy się trójką dzieci sami – bez wsparcia dziadków, którzy mieszkają daleko. Gotuję codziennie, dlatego treści na moim Instagramie są w 100% z życia – to nie są stylizowane kadry pod lajki. Podaję ładnie, bo jestem trochę estetką i to wszystko się łączy. Fotografuję to, co naprawdę jemy, co gotuję w biegu między szkołą, studiem a codziennością. Śpiewam, gotuję, tworzę – robię to, co kocham. Gdy wiem, że czekają mnie dni w studiu, przygotowuję jedzenie na zapas, żeby nie przerywać pracy. Co piękne – choć Maciek nie jest na diecie roślinnej, odkąd gotuję dla niego, sam ograniczył mięso prawie do zera i zaczął się zastanawiać nad zmianą. To ogromna radość, że moja kuchnia inspiruje. Nasz pierwszy singiel ukaże się jeszcze w tym roku – i wiem jedno: nawet jeśli będę więcej śpiewać, to nie przestanę gotować. To jest moje życie i moja droga. Wiem, że rośliny to przyszłość. Że to nie jest moda, tylko realna odpowiedź na wiele kryzysów tego świata – zdrowotnych, klimatycznych, etycznych. I mam głęboką potrzebę, żeby być częścią tej zmiany. Nie jako ekspertka, nie jako aktywistka z tytułami, ale jako mama, artystka i kobieta, która wierzy, że dobrym jedzeniem też można zmieniać świat.

Emilia Majcherczyk, znana również jako The Vegan Plant Lady. Zadebiutowała jako wokalistka w wieku 12 lat, wygrywając program „Twoja droga do gwiazd”. W 2004 roku wydała debiutancki album „EMI”, nagrany w studiu Seweryna Krajewskiego. Współpracowała m.in. z Adamem Abramkiem, Pawłem Sotem, Maćkiem Gładyszem i Kubą Majerczykiem. Jej utwory pojawiły się na składankach muzycznych i w filmach, a piosenka „Nie walcz” była nominowana do Słowika Publiczności na Festiwalu w Sopocie. Przez dekadę była związana z Teatrem Rozrywki, występując w musicalach takich jak Jesus Christ Superstar, West Side Story, Billy Elliot czy Oliver. W 2011 r. jej głos można było usłyszeć w brytyjskich rozgłośniach w utworze „State of my heart” zespołu Zee. Od 2023 roku znów współpracuje z Maćkiem Gładyszem – efektem będzie nowa płyta i nadchodzący singiel.

Photo: Emilia Majcherczyk

Udostępnij: