W kuchni ziemniaczary – rozmowa z Dominiką Stewunią Olejnik

Tym, co mi pozwoliło zmienić styl życia i wyzwolić się z zaburzeń odżywiania, było przekonanie, że zdrowa i roślinna dieta nie oznacza rezygnacji, lecz niesie wiele korzyści – w rozmowie z Pauliną Januszewską, mówi popularyzatorka kuchni roślinnej Dominika Olejnik znana w sieci jako Stewunia.

Paulina Januszewska: Co zapoczątkowało twój weganizm i sprawiło, że stał się jednym z twoich flagowych życiowych projektów?

Dominika Stewunia Olejnik: W tym roku minie 11 lat, od kiedy porzuciłam produkty odzwierzęce, starając się jeść i konsumować wszystko w sposób wolny od okrucieństwa. Wcześniej w moim życiu pojawiało się dużo znaków podpowiadających, że mięso mi nie służy. Z czasem przestało mi też smakować, więc siłą rzeczy rezygnacja z niego była nieunikniona.

P.J.: Zmieniłaś dietę z dnia na dzień?

D.S.O.: To był proces. Początkowo miałam bardzo ortorektyczne [ortoreksja – obsesyjna koncentracja na spożywaniu zdrowego jedzenia – przyp. red.] podejście. Szukałam jak najbliższej ideałowi, a przez to bardzo restrykcyjnej drogi do weganizmu, który sam w sobie jest bardzo pożyteczną dla zdrowia opcją, ale w połączeniu z przesadną pogonią za perfekcjonizmem – już nie.

P.J.: Co cię wyhamowało?

D.S.O.: W swoich poszukiwaniach weszłam na ścieżkę związaną z etyką i to pomogło mi znaleźć balans. Niektórzy rzeczywiście robią rewolucję od razu. U mnie prawdziwy weganizm zaczął się od edukacji, a konkretniej – poszerzania wiedzy o tym, jak działa przemysł mleczarski. Skala cierpienia zwierząt mnie przerosła, dlatego w pierwszej kolejności porzuciłam mleko, a dopiero potem mięso, choć zwykle bywa na odwrót. Potem podjęłam 30-dniowe wyzwanie, w czasie którego sprawdziłam, czy w ogóle jestem w stanie przestawić się na dietę roślinną. Jak większość wegan – dałam radę i tak mi już zostało.

P.J.: Dziś prowadzisz bloga i konta w mediach społecznościowych, na których kulinarnie inspirujesz swoich obserwatorów do eksperymentowania z roślinną kuchnią. Czy tak próbujesz „zweganizować” świat?

D.S.O.: Nie lubię mówić o weganizmie jak o misji, bo to zbyt duże i pod wieloma względami problematyczne słowo. Od znajomych słyszę najczęściej, że jestem tą weganką, która nie narzuca innym swojego stylu życia. Chciałabym jednak, żeby jak najwięcej osób – także pod wpływem publikowanych przeze mnie treści – przeszło na dietę roślinną albo przynajmniej ograniczyło korzystanie z produktów odzwierzęcych. Rzeczywiście gdzieś po drodze rozwijania bloga moje gotowanie nabrało rysów edukacyjnych, choć myślę, że wyszło to dość naturalnie. Zachęcam ludzi do korzystania z roślinnych alternatyw, ale przede wszystkim – do otwierania się na nowe (wegańskie) smaki, bo tym właśnie dla mnie jest kuchnia roślinna – poszerzaniem żywieniowych horyzontów.

P.J.: Jednym z twoich flagowych cyklów jest Zupanuary. Na czym polega i do jakich przemyśleń skłoniły cię dotychczasowe edycje?

D.S.O.: Gdy cztery lata temu zrobiłam pierwsze Zupanuary, w ogóle nie wiedziałam, w co się pakuję. Po prostu od zawsze bardzo lubiłam zupy i w styczniu – gdy trwa ogólnoświatowy miesiąc próbowania weganizmu, czyli Veganuary – postanowiłam codziennie robić inną. Tak powstała seria filmów z przepisami, których oglądalność przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wnioski na dziś są takie, że znacząco wzrasta liczba osób dołączających do wegańskiego wyzwania na początku roku. Nie uważam, że to wyłącznie moja zasługa, ale pamiętam, że gdy sama zaczynałam przygodę z weganizmem, brakowało twórców i widzów biorących udział w Veganuary. Być może więc dokładam jakąś cegiełkę do popularyzowania tego tematu, co motywuje mnie do dalszego działania.

P.J.: Kim jest twoja publiczność?

D.S.O.: W znakomitej większości to osoby wszystkożerne, które próbują nowych rzeczy. W ich przypadku sprawdza się to, co sama często powtarzam: weganizm nie jest wyrzeczeniem, tylko szansą na urozmaicenie swojego jadłospisu. Nie każdy od razu zostaje stuprocentowym weganinem, ale sporo moich odbiorców pisze, że na przykład minimalizuje jedzenie produktów zwierzęcych do jednego posiłku dziennie czy tygodniowo. Inni zaczynają kupować wegańskie zamienniki, korzystać z przepisów i nawet nie zauważają, jak mija im trzeci miesiąc bez mięsa czy mleka.

P.J.: Pokutuje jednak powszechne przekonanie, że dieta roślinna jest bardzo skomplikowana i droga. To prawda?

D.S.O.: Nie, ale mój pogląd na ten temat bardzo zmienił się przez lata. Jeszcze dekadę temu jako początkująca weganka w sklepie miałam do wyboru jedynie pasztet sojowy, jakąś jedną marną kostkę tofu i nasze klasyczne „kartony”, czyli kotlety sojowe. Wtedy rzeczywiście trzeba było się trochę nagimnastykować, żeby smacznie zjeść. Później zaczęła się era zamienników, które z czasem stały się dostępne już niemal wszędzie. Nie zauważyłam jednak, jak szybko moja dieta stała się bardzo nisko przetworzona. To znaczy – zaczęłam z mniejszym entuzjazmem podchodzić do roślinnych alternatyw produktów odzwierzęcych.

P.J.: Dlaczego?

D.S.O.: Gdybym codziennie chciała zastąpić kanapkę z plasterkiem goudy roślinnym serem, a każdego kotleta – wegańskim sznyclem, to rzeczywiście musiałabym wydać dużo pieniędzy. Wydaje mi się jednak, że bardzo niewielka część społeczeństwa je tzw. gotowce na każdy posiłek. Myślę, że większość osób zdaje sobie sprawę, że najlepsza dieta to bogata w jak najmniej przetworzone produkty, czyli po prostu warzywa, owoce, zboża, strączki i tak dalej. To nie tylko najzdrowsza, ale zwykle także najtańsza opcja. Dlatego wolę składniki poddawać samodzielnej, głównie termicznej obróbce.

P.J.: Jak bardzo trzeba się nakombinować, by jeść zdrowo, smacznie i wegańsko?

D.S.O.: Nie powiedziałabym, że trzeba. Sama kombinuję już głównie dlatego, że chcę poszerzać swoje doświadczenia kulinarne. Jednocześnie warto pamiętać, że jakiś rodzaj trudu towarzyszy każdej zmianie. Gdy mówimy o przekształcaniu swoich nawyków żywieniowych, sprawdzamy metodą prób i błędów, co nam smakuje, jak przyrządzać składniki, które są nam obce. Nie traktowałabym tego jednak jako czegoś negatywnego, bo przecież z biegiem czasu nowe przyzwyczajenia wchodzą nam w krew i służą, a także dostarczają ekscytującej satysfakcji.

P.J.: Jak w ciągu dekady zmieniła się – twoim zdaniem – społeczna świadomość na temat diety roślinnej?

D.S.O.: Na pewno widzę zmiany w obszarze wiedzy na temat środowiska i klimatu, a także związku tych kwestii z dietą. Słyszę od znajomych, którzy mają dzieci poniżej piątego roku życia, że już na tym etapie wdrażają im edukację przyrodniczą. Na pewno wielkim osiągnięciem jest wzrost oferty wegańskiej w sklepach, treści internetowych, książek i programów dotyczących diety roślinnej. Jeżeli ktoś chce choćby małymi kroczkami wyjść poza swoją strefę komfortu, próbując diety roślinnej, może to bardzo łatwo zrobić. Dziś już weganizm nie kojarzy się wyłącznie z liściem sałaty umoczonym w hummusie, lecz bardzo różnorodnymi opcjami, w tym choćby próbowaniem wegańskiej kuchni z różnych zakątków świata. Na pewno widać, że mentalność pod tytułem „wszystko albo nic” coraz bardziej wypiera coś, co pewnie profesjonalnie nazwalibyśmy fleksitarianizmem, a najprościej – ograniczaniem produktów odzwierzęcych.

P.J.: Jakie składniki musisz obowiązkowo mieć w swojej kuchni?

D.S.O.: Jestem ziemniaczarą i strączkarą, więc te produkty mam zawsze w domu. Bardzo ułatwiają mi życie, bo pozwalają tworzyć pełnowartościowe posiłki bez pamiętania o regularnych zakupach. Chomikuję ziemniaki, fasolę czy ciecierzycę. Zwykle też codzienność ułatwiają mi warzywa w puszkach czy mrożonki. Wówczas nie trzeba wymyślać skomplikowanych przepisów, by zrobić dobry, w miarę szybki i bogaty w białko czy żelazo obiad. Jedzenie urozmaicam za pomocą przypraw, dlatego co jakiś czas robię spore zapasy ziół, sosów sojowych, octów czy past z fermentowanych składników, np. gochujang [ostra koreańska pasta, produkowana z czerwonej papryki chili, kleistego ryżu, fermentowanej soi i soli – przyp. red.]. Duży wybór tych dodatków sprawia, że mogę jeść te same produkty każdego dnia, ale inaczej je doprawiać. Dzięki temu czuję, jakbym codziennie jadła inne danie.

P.J.: Masz jakieś wegańskie wskazówki dla osób, które będą nas czytać i zdecydują się na zrewolucjonizowanie swojej diety?

D.S.O.: Bardziej niż o gotowaniu, chciałabym mówić o stosunku do jedzenia. Tym, co mi pozwoliło zmienić styl życia i wyzwolić się z zaburzeń odżywiania, było przekonanie, że zdrowa i roślinna dieta nie oznacza rezygnacji, lecz niesie wiele korzyści. Patrząc na najnowsze odkrycia dotyczące choćby mikrobiomu [zespół drobnoustrojów, który zamieszkuje organizm człowieka i osiąga największe zróżnicowanie w jelitach – przyp. red.], najważniejsze jest to, aby jeść jak najbardziej różnorodnie i odświeżać swój skostniały pogląd na temat odżywiania się. Warto próbować nowych rzeczy i jeść sezonowo, pamiętając jednocześnie, że bardzo wiele naszych tzw. tradycyjnych dań można niezwykle łatwo zweganizować. Myślmy o diecie roślinnej jak o dodawaniu czegoś do diety, a nie o odejmowaniu, a na pewno jak o łączeniu ludzi, a nie ich dzieleniu.

P.J.: Co dokładnie masz na myśli?

D.S.O.: Obserwuje mnie dużo rodziców – zwłaszcza młodych mam, ale też takich, które mają już dorosłe dzieci. Bardzo często słyszę od nich, że wykorzystują moje przepisy w czasie spotkań z rodziną i na przykład uczą się kuchni roślinnej po to, by jak najlepiej ugościć swoją córkę- albo synową-wegankę. Kiedyś bardzo mnie to szokowało. Dziś także mnie to porusza, ale widzę, że coraz częściej weganizm bywa elementem spajającym relacje niż powodującym kłótnie rodzinne. Wystarczy odrobina empatii i Internet. Nie trzeba kupować drogich książek kucharskich, aby móc zaskoczyć swoich bliskich, osiągnąć smak ulubionej potrawy z dzieciństwa, cieszyć się wspólnym czasem bez poruszania tematu mięsa i nie wydać przy tym milionów monet. Warto to robić nie tylko w domu, ale i wszędzie indziej, np. w szkole. Dlatego apeluję do rodziców i nauczycieli o to, byśmy wspólnie dbali o zdrową dietę wszystkich dzieci. Jeśli nie dla zwierząt i planety ani z własnych pobudek – zróbmy to właśnie dla młodszych pokoleń.

Dominika Stewunia Olejnik – popularyzatorka kuchni roślinnej, feministka i aktywistka. Na Instagramie i TikToku (@stewunia) dzieli się przepisami, przemyśleniami o akceptacji ciała i równości. Udowodniła, że nie ma lepszego momentu na ziemniaczka niż jeden z 365 dni w roku, a co styczeń odkrywa przed nami świat zup. Swoją przygodę z weganizmem zaczęła ponad 10 lat temu i od tamtej pory kuchnia stała się dla niej laboratorium szalonej naukowczyni, w którym może eksperymentować ze swoimi kreatywnymi pomysłami.

Wywiad został opublikowany w Planerze Roślinnej Szkoły.  

Photo: Dominika Stewunia Olejnik

Udostępnij: