Sławomir Cygler: Szkoła jutra zaczyna się w szkolnej kuchni

Jak sprawić, by szkoła była miejscem, w którym dzieci nie tylko uczą się historii i matematyki, ale też rozwijają się fizycznie, emocjonalnie i społecznie, a przy okazji jedzą zdrowo i z apetytem? Wiceburmistrz Ochoty, Sławomir Cygler, przekonuje, że prawdziwa zmiana w edukacji zaczyna się od rzeczy podstawowych: talerza, ruchu i relacji. Opowiada o tym, jak dzięki programowi Kuchenne Rew(och)lucje stołówki w warszawskich podstawówkach zmieniają się z hałaśliwych, nijakich pomieszczeń w estetyczne, przyjazne przestrzenie, które uczą dobrych nawyków i kultury jedzenia. Mówi też o potrzebie wprowadzenia edukacji psychologicznej oraz o tym, jak można odczarować lekcje WF-u i sprawić, by ruch stał się dla dzieci źródłem radości, a nie stresu. To rozmowa o zmianie, która nie musi być spektakularna, ale może być realna i skuteczna – jeśli wypływa z troski o dobro dzieci i przekonania, że szkoła jutra zaczyna się tu i teraz.

Dagmara Szastak: Jest Pan jednym z Sojuszników Roślinnej Szkoły. Dlaczego temat zdrowego, coraz bardziej roślinnego żywienia jest dla Pana ważny – zarówno jako ojca, jak i urzędnika? I jak widzi Pan powiązanie między tym, co jemy, a tym, jak edukujemy dzieci w kontekście kryzysu klimatycznego?

Sławomir Cygler: Jesteśmy w Polsce na takim etapie, że w szkołach bardzo często nawet nie interesujemy się tym, czym karmimy dzieci. Mówię to z perspektywy człowieka będącego częścią lokalnej społeczności, ale też jako ojciec. Bardzo często nie zastanawiamy się nad tym, co jedzą nasze dzieci, a przecież to jest kluczowe dla ich zdrowia. Kiedy przychodzą wakacje i musimy sami je żywić staramy się, żeby posiłki były jak najlepsze – i tak samo do śniadaniówki staramy się dawać rzeczy zdrowe, ograniczamy słodycze. A często nie myślimy o tym, co jest serwowane naszym dzieciom na stołówkach, prawda? Dlatego uważam, że to jest kluczowe dla przyszłości naszych dzieci. Wiemy też, jak bardzo cenne jest każde dziecko w Polsce, zwłaszcza w kontekście zapaści demograficznej, więc nie ma lepszej inwestycji niż inwestycja w edukację dzieci – zarówno tę szkolną, czyli zdobywanie wiedzy, jak i w to, by dzieci były zdrowe, czyli żeby uprawiały aktywność fizyczną i dobrze się odżywiały.

Od wielu lat – mimo oporu społeczeństwa, zwłaszcza stereotypowego oporu pokolenia naszych rodziców – wiadomo, że nie trzeba jeść mięsa codziennie. Mimo że wielu uważa, że posiłek bez mięsa to nie posiłek, badania i analizy pokazują, że zdecydowanie zdrowsza jest zbilansowana dieta oparta w dużej mierze na roślinach.

W kontekście świadomości klimatycznej to dodatkowy argument, by zmieniać udział roślinnej diety. Zdaję sobie sprawę, że to musi być zmiana powolna. Gdybyśmy kazali jeść wyłącznie roślinnie w szkołach, to nie udałoby się – zbuntowaliby się wszyscy: dzieci, rodzice, personel szkoły, intendentka i dyrektorka. Dlatego wierzę, że trzeba to robić stopniowo i używać argumentów. Jednym z nich jest wpływ pozyskiwania i przetwarzania mięsa na klimat. To kolejna dyskusja oparta na nauce i dowodach, choć niestety ścierająca się ze stereotypami i przyzwyczajeniami.

D.S.: W tym świetle, jak odnosi się pan do niedawnego projektu rozporządzenia Ministerstwa Zdrowia dotyczącego żywienia dzieci w szkołach, który zakłada obowiązek serwowania co najmniej dwóch posiłków mięsnych i jednego rybnego tygodniowo? Jak ocenia pan tę regulację, zwłaszcza mając na uwadze uczniów na dietach eliminacyjnych lub tych, którzy mogą mieć inne potrzeby żywieniowe?

S.C.: Staram się nie podchodzić do tego zero-jedynkowo, bo domyślam się, jakie były intencje stojące za tym rozporządzeniem. Wierzę, że konsultacje społeczne faktycznie wpłyną na jego kształt. Rozumiem tę intencję – i generalnie dwa posiłki mięsne plus jedna ryba to krok do przodu w porównaniu do tego, co było, o ile nie będzie to traktowane jako twarde minimum i nie skończymy z pięcioma mięsnymi posiłkami w tygodniu. Natomiast wiadomo, że powinna zostać zostawiona furtka dla tych, którzy z wyboru albo ze względów zdrowotnych nie chcą jeść mięsa. Wierzę, że konsultacje skorygują projekt i wszyscy na tym zyskamy.

D.S.: Skoro mówimy o stopniowych zmianach i edukacji, proszę powiedzieć, jak zrodził się pomysł na program Kuchenne Rew(och)lucje i jakie cele mu przyświecają?

S.C.: Koncepcja powstała z szybkiego rozpoznania tego, co można zrobić na poziomie dzielnicy, niewielkim nakładem środków i pracy, a co przyniesie realną, pozytywną zmianę, również dla najmłodszych mieszkańców. Oczywiście mamy w dzielnicy też duże, wieloletnie projekty infrastrukturalne, ale warto równolegle podejmować działania mniejsze, bardziej „miękkie”. Po objęciu przeze mnie urzędu w czerwcu zeszłego roku szybko zauważyłem, że szkolne stołówki – szczególnie w podstawówkach – wyglądają często tak samo, jak wyglądały, gdy sam do nich chodziłem. A że akurat sam jestem absolwentem podstawówki na Ochocie, to doskonale pamiętam ten standard. Pomysł modernizacji stołówek szybko zyskał akceptację, zarówno zarządu, jak i rady dzielnicy, w tym opozycji. Okazało się, że to projekt niekontrowersyjny, a przy tym bardzo potrzebny. Dlatego stworzyliśmy koncepcję Kuchennych Rew(och)lucji, opartą na trzech głównych filarach.

Pierwszy filar to edukacja dzieci. Współpracujemy tu z Centrum Komunikacji Społecznej (CKS) m.st. Warszawy. W ramach ich programów, takich jak „Myślę, nie marnuję”, organizowane są warsztaty, zarówno w szkołach, jak i poza nimi. Uczą one dzieci nie tylko niemarnowania jedzenia, ale też pokazują, ile wysiłku wymaga przygotowanie każdego posiłku – od uprawy rośliny po ugotowanie zupy.

Drugi filar to edukacja personelu stołówek. Również przy współpracy z CKS prowadzimy szkolenia dla kucharek i kucharzy. Uczestniczą w nich dietetycy i naukowcy, którzy od lat zajmują się tematyką zdrowego żywienia. Uczymy, jak tworzyć bardziej zróżnicowane, atrakcyjne menu, z większym udziałem potraw roślinnych. CKS udostępnia sprawdzone przepisy i gotowe jadłospisy. Chodzi o to, żeby personel zobaczył, że jedzenie roślinne może być smaczne, estetyczne i atrakcyjne dla dzieci. To duże wyzwanie, ale jak się okazuje – możliwe do zrealizowania.

Trzeci filar to modernizacja stołówek i kuchni. Chcemy, by te zmiany nie kończyły się na jednorazowym szkoleniu czy odświeżeniu menu. Przebudowujemy też przestrzenie stołówek i kuchni. Dlaczego dotąd stołówki wyglądały tak źle? Często do remontu podchodzono powierzchownie – malowanie ścian, wymiana krzeseł czy stołów. My chcemy podejść do tego kompleksowo – planujemy konkursy architektoniczne, zapraszamy profesjonalnych projektantów, by potraktowali stołówkę nie jako „stołówkę”, tylko jako przestrzeń bliską nowoczesnej restauracji.

Oczywiście mamy ograniczenia, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pojawiły się tam estetyczne, trwałe materiały, wygodne i wyciszające meble, odpowiednie oświetlenie (np. punktowe nad stolikami), przemyślana kolorystyka: stonowana, apetyczna, kojarząca się z ciepłem i domem. Chodzi o to, by dzieci wchodząc do takiej stołówki, miały skojarzenia z przyjemnym, zadbanym miejscem, a nie z hałaśliwą, zimną przestrzenią z lat 90. Takie rzeczy naprawdę mają wpływ na apetyt i kulturę jedzenia.

W jednej z naszych szkół – SP nr 61 – już teraz funkcjonuje menu, którego nie powstydziłaby się dobra restauracja. A jeśli dzieci wchodzą do ładnej, zaprojektowanej stołówki i dostają dobre jedzenie, to efekt jest taki, że chętniej jedzą, jedzą zdrowiej i… same chcą wracać pod okienko po dokładkę. A o to właśnie chodzi i to wszystko można zrobić bez wielkich kontrowersji czy politycznych sporów. Dlatego tak ważne było szybkie wdrożenie tej koncepcji.

D.S.: Widziałam też w programie, że postulujecie Państwo odejście od ajentów, czyli rezygnację z firm zewnętrznych i powrót do stołówek prowadzonych przez szkoły.

S.C.: To absolutnie kluczowy element całego programu. I kolejna z tych „oczywistych” decyzji.Na szczęście w przypadku Ochoty sytuacja nie jest zła – spośród ośmiu szkół podstawowych, sześć nadal prowadzi własne kuchnie. To wyjątek, bo w wielu innych dzielnicach wszystkie stołówki są prowadzone przez firmy zewnętrzne. U nas zostały tylko dwie takie szkoły, gdzie gotuje ajent.

Są trzy modele stołówek: szkoła prowadzi własną kuchnię (najlepszy wariant), zewnętrzny catering przywozi gotowe posiłki w pudełkach (rzadki przypadek w podstawówkach), ajent gotuje na miejscu, w szkolnej kuchni, ale działa jako firma zewnętrzna. Ten ostatni model jest wygodny dla dyrekcji – nie trzeba się martwić o zatrudnienie personelu, zakupy, zamówienia. Ale… na tym kończą się zalety.

Po pierwsze – koszty. Obiad dwudaniowy przygotowany przez ajenta potrafi kosztować 13–15 zł, a nawet ponad 20 zł w innych dzielnicach. Tymczasem szkoła prowadząca własną kuchnię może przygotować obiad nawet za 8–9 zł. Różnica jest znacząca.

Po drugie – jakość. Gdy gotuje firma zewnętrzna, jej celem jest zysk. Naturalne – prowadzą działalność gospodarczą. Ale to oznacza, że jakość składników często schodzi na dalszy plan. Im tańszy wsad do kotła, tym większy zysk firmy. Jeśli mają wybór między droższym produktem z dobrego źródła a tańszym z niepewnego – wybiorą ten drugi.

Gdy kuchnię prowadzi szkoła, nie chodzi o zysk, tylko o jakość i zdrowie dzieci. Szkoła ma kontrolę nad tym, co kupuje, jakie produkty trafiają do dań. Można sprawdzić faktury, zapytać skąd były składniki. Rada rodziców może wpływać na jadłospis – np. zaproponować raz w tygodniu droższy, bardziej wartościowy posiłek.

Podsumowując, własna kuchnia to większy wysiłek organizacyjny, ale posiłki są zdrowsze, smaczniejsze i tańsze. I to jest kierunek, który zdecydowanie warto rozwijać.

D.S.: Skoro mówimy o jakości, to jak możemy ją realnie zapewnić, skoro w przetargach na szkolne żywienie wciąż dominuje kryterium najniższej ceny? Jeśli szkoła nie uwzględnia innych istotnych kryteriów, takich jak jakość produktów, wartość odżywcza, lokalne pochodzenie żywności czy aspekty środowiskowe, to w jaki sposób może zadbać o to, co naprawdę trafia na talerze dzieci?

S.C.: Jeśli chodzi o dostawy produktów do gotowania w szkolnych stołówkach, to nie są one zamawiane centralnie w ramach dużych przetargów. Każda szkoła decyduje samodzielnie, co zamawia, więc może wybrać źródło, które uważa za odpowiednie. Nie ma tu żadnego poziomu wyżej, czyli instytucji, która organizowałaby wspólne, duże przetargi na produkty. Z tego, co wiem – przynajmniej u nas, na Ochocie – intendent czy intendentka ma dość dużą swobodę, jeśli chodzi o zamawianie produktów. Jeżeli jednak jedynym obowiązującym kryterium jest cena, to faktycznie ogranicza to możliwości wyboru lepszej jakości żywności. To coś, o czym warto byłoby porozmawiać z dyrektorami szkół. Z drugiej strony, w specyfikacjach zamówień można jednak doprecyzować niektóre rzeczy – na przykład określić, jakiego rodzaju ma być łosoś: czy pacyficzny, czy atlantycki, z hodowli czy dziki. Nie jestem specjalistą od łososia, ale zakładam, że przy braku takich wytycznych dostawca po prostu wybierze najtańszy możliwy wariant. A to niekoniecznie będzie wybór najlepszy dla dzieci.

D.S.: Pan stawia jednak na to, co najlepsze dla dzieci. Mamy roślinne posiłki w szkołach, remonty stołówek, warsztaty dla uczniów, szkolenia dla personelu. Ale mamy też działania wokół szkół – i tu chodzi przede wszystkim o poprawę bezpieczeństwa najmłodszych.

S.C.: Znana jest od dawna koncepcja tzw. szkolnych ulic. I tutaj znów – jeśli urząd, samorząd jest otwarty na takie rozwiązania, to naprawdę nie trzeba wymyślać koła na nowo. Istnieją organizacje, które służą radą i wsparciem – stowarzyszenia, fundacje, z którymi można się spotkać i porozmawiać.

Często okazuje się, że w dużych miastach są jednostki (jak np. ZDM), które również są otwarte na wdrażanie takich rozwiązań. U nas na Ochocie też od ponad roku staramy się poprawić bezpieczeństwo wokół szkół. Trzeba podkreślić, że tzw. szkolna ulica nie musi oznaczać całkowitego zamknięcia ruchu. To może być jego ograniczenie, uspokojenie, może to być wyniesiona jezdnia, zmieniona nawierzchnia, albo czasowe wyłączenie ruchu, np. tylko rano.

Takie rozwiązanie wprowadziliśmy przy Szkole Podstawowej nr 23 – od godziny 7:30 do 8:30 ulica jest zamknięta dla samochodów. Pomiary sprzed modernizacji wykazały, że mniej niż 10% dzieci docierało do szkoły autem, a jednocześnie te samochody tworzyły duży tłok i stwarzały zagrożenie.

To jest też bardzo silny argument w rozmowie z przeciwnikami ograniczeń – skoro 90% dzieci chodzi pieszo, to dla ich bezpieczeństwa warto poprosić te 10%, które przywożone są autem, by zaparkowały 200–300 metrów dalej i pokonały ten odcinek pieszo. Zwłaszcza że w porannym pośpiechu, przy słabej widoczności, dziecko może po prostu wypaść z pola widzenia kierowcy.

Jedno takie rozwiązanie już wdrożyliśmy, w drugiej szkole rozmawiamy, jakie warianty będą najlepsze. Ale to zdecydowanie jeden z naszych flagowych projektów.

D.S.: Coraz wyraźniej rysuje się wizja szkoły przyszłości – takiej, która dba nie tylko o posiłki, infrastrukturę czy bezpieczeństwo, ale również o zdrowie dzieci w szerszym ujęciu. A zdrowe dziecko to także dziecko aktywne fizycznie. Niestety, wyniki badań są alarmujące – wiele dzieci nie potrafi dziś poprawnie wykonać nawet podstawowych ćwiczeń, jak przysiad. Tymczasem aktywność fizyczna powinna być integralną częścią edukacji. Wiem, że Pan Burmistrz sam biega i promuje sport, więc można powiedzieć, że jest Pan ambasadorem ruchu. Jakie działania podejmujecie na Ochocie, by zachęcać dzieci do aktywności?

S.C.: Niestety, mamy w Polsce sytuację, że spora grupa dzieci jest aktywna fizycznie, korzystając głównie z usług komercyjnych, na przykład klubów piłkarskich, gdzie trenują. Na szczęście się ruszają, ale naszą uwagę powinniśmy skierować na te dzieci, które boją się WF-u, wstydzą się przebierać w szatniach, mają nauczycieli wychowania fizycznego z podejściem raczej wojskowym, stawiających dużą dyscyplinę na lekcjach. To zniechęca dzieci do aktywności fizycznej i naprawdę szkoda, że tak się stresują. Jeśli będziemy dokładać im stresu podczas zajęć wychowania fizycznego, to nie ma szans, żeby kojarzyły aktywność fizyczną z czymś przyjemnym. Potrzebna jest zdecydowana, systemowa zmiana podejścia do WF-u. Lekcja wychowania fizycznego powinna być zabawą, frajdą, a nie treningiem wytrzymałościowym.

Trzeba też zwracać uwagę na detale, o których dzieci często nie mówią, a które zniechęcają je do pójścia na basen czy WF, na przykład na ciasne, hałaśliwe szatnie, gdzie muszą się szybko przebierać. W okresie, gdy ciało dziecka się zmienia, może ono bardzo się wstydzić  koleżanek, czy kolegów w szatni. Dlatego potrzebna jest duża delikatność, by nie zniechęcać dzieci do wychowania fizycznego. Lekcja powinna być przede wszystkim zabawą, bez nadmiernej dyscypliny. Ocena powinna odzwierciedlać nie tylko aktualny stan sprawności fizycznej dziecka, ale także jego zaangażowanie i chęć do uczestnictwa, bo przecież każde dziecko jest inne, różne są organizmy.

Wracając jeszcze do koncepcji „szkoły jutra”, czy też „szkoły przyszłości”, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden element. Planujemy termomodernizacje, w których jest jeden bardzo ważny, ale często pomijany aspekt: wentylacja. Choć są programy finansujące termomodernizację budynków oświatowych, to często pomijają one wentylację. A okazuje się, że szkoły po termomodernizacji, ale bez wentylacji mechanicznej, mogą pogarszać warunki dla uczniów i nauczycieli. Budynek jest ocieplony, kaloryfery grzeją, nie tracimy ciepła – ale robi się duszno. Wtedy otwieramy okna, tracimy ciepło, powietrze na chwilę jest świeże, ale często zimne – i koło się zamyka. Bywa, że jest gorzej niż przed termomodernizacją.

Przygotowujemy pięć takich termomodernizacji i we wszystkich chcemy uwzględnić wentylację mechaniczną, bo grawitacyjna nie wystarczy, zwłaszcza gdy w klasie jest 20 czy więcej dzieci. Chcemy podejść do tego profesjonalnie, by szkoły były nie tylko efektywne energetycznie, zużywały mniej energii i zostawiały mniejszy ślad węglowy, ale też by w środku było świeże i czyste powietrze w odpowiedniej temperaturze.

Do obrazu szkoły przyszłości należy także zadbanie o komfort powietrza, a nie tylko o futurystyczny plac zabaw dla młodszych dzieci. Często dzieci są ospałe i myślą, że to przez brak snu, a tak naprawdę… w klasie jest za mało tlenu. Ja sam nie znałem tego problemu, ale gdy się o nim dowiedziałem, zrozumieliśmy, że musimy bardzo się zaangażować i zaplanować wentylację także podczas termomodernizacji, która z pozoru jest niespektakularnym wydarzeniem – szkoła tylko trochę lepiej wygląda z zewnątrz, ale wewnątrz trzeba dużo zmienić, by była lepsza. Przy okazji termomodernizacji dbamy też o warunki przeciwpożarowe i dostosowanie do osób z niepełnosprawnościami.

D.S.: Panie Burmistrzu, realizujecie pilotażowy program obowiązkowych lekcji z podstaw psychologii. Czy będzie on obejmował wyłącznie uczniów i uczennice szkół średnich?

S.C.: To jest jeszcze na dość wczesnym etapie planowania. Najprawdopodobniej zaczniemy od pilotażu w jednej szkole. W Warszawie już się to dzieje, np. w liceum im. Cervantesa realizowany jest autorski program obowiązkowych lekcji psychologii dla uczniów. Chcielibyśmy coś takiego wprowadzić też u nas. Oczywiście potrzebujemy dyrektorki lub dyrektora otwartego na ten pomysł oraz psychologa, który będzie gotowy zwiększyć liczbę godzin pracy. Początkowo więc to będzie pilotaż w jednym liceum. Jeśli się sprawdzi, a jestem przekonany, że tak, rozszerzymy go na wszystkie licea. Nie chcę jednak obiecywać „gruszek na wierzbie”, bo wiem, że to zajmie kilka lat.

Uważam jednak, że podstawy psychologii powinny znaleźć się w podstawie programowej. Młodzież interesuje się tym tematem, śledzi profile na Instagramie i innych mediach społecznościowych, które dostarczają podstawową wiedzę nie tylko o edukacji seksualnej, ale także psychologii. Nasze pokolenie bardzo wielu rzeczy nie dowiedziało się w młodości – nie rozumiało do końca, co oznaczają reakcje naszego organizmu czy dlaczego nasza psychika tak reaguje. Wprowadzenie jednej lekcji tygodniowo, podczas której przerabialibyśmy przez rok kilkanaście podstawowych zagadnień psychologicznych, znacznie lepiej wyposaży młodych ludzi w kompetencje niezbędne do startu w dorosłość.

D.S.: Mówi Pan o potrzebie wprowadzenia podstaw psychologii do programu nauczania, by młodzi ludzie lepiej rozumieli siebie i świat, w którym dorastają. A jak widzi Pan miejsce edukacji klimatycznej w polskiej szkole – rozumianej szeroko, również jako edukacja zdrowotna i żywieniowa? Czy takie tematy powinny stać się standardem programu nauczania?

S.C.: Tak, tylko że polska szkoła wymaga dużych zmian. Żeby te tematy mogły w ogóle być nauczane w szkołach, musielibyśmy trochę odpuścić ten wyścig i rankingi, w których się ścigamy – ile procent uczniów zda z matematyki, a ile z polskiego. Trzeba przesunąć ciężar na naukę o sobie samym, o żywieniu, o psychologii, o klimacie, o planecie, o naturze. Niestety, to jest duża zmiana, nad którą państwo też pracujecie, ale wszyscy wiemy, że to zmiana powolna i długofalowa, bo mentalna.

D.S.: A czy są takie inicjatywy, czy w Polsce, czy za granicą, które inspirują pana w pracy samorządowej? Mam na myśli działania dla szkół, ale nie tylko.

S.C.: Z zagranicy miałem raczej inspiracje bardziej infrastrukturalne. Wielokrotnie bywałem w szkołach w krajach skandynawskich, gdzie biegam na orientację, i widziałem, jak szkoły mogłyby fizycznie wyglądać. Te elementy drewniane, dobre powietrze – to jedna inspiracja. Natomiast jeśli chodzi o inspiracje merytoryczne, to mamy naprawdę dużo organizacji i stowarzyszeń na własnym podwórku i w Internecie, które opierają się na wynikach badań i w których mówią do nas eksperci. To naprawdę wystarczy, by zrobić krok do przodu. Jasne, patrząc na takie kraje jak Szwecja, Holandia czy Dania, miałbym wizję, jak całkowicie odmienić polską szkołę na lepsze, ale do zrobienia pierwszego kroku nie trzeba wiele. Wystarczy uczyć się od organizacji, które pokazują co zrobić, by szkoła była zdrowsza, spokojniejsza i uwzględniała klimat oraz zdrowie.

D.S.: A gdyby miał pan wybrać tylko jedną, dużą zmianę w systemie edukacji, która byłaby priorytetem, co by to było?

S.C.: Podniesienie rangi zawodu nauczyciela i wyniesienie go na wyższy poziom. Od tego powinno się zacząć – zarówno pod względem pensji dla początkujących nauczycieli, jak i tych z większym stażem, ale przede wszystkim przywrócenie temu zawodowi należnego prestiżu i finansowania. Obecnie bardzo mało osób chce zostać nauczycielami ze względów ekonomicznych i trudno się temu dziwić. Kiedy szukamy ludzi na wakaty, trafiają tam różne osoby – nie zawsze wzory do naśladowania, a czasem nawet ludzie zaburzeni. Gdybyśmy poprawili ten aspekt, mielibyśmy więcej nauczycieli, którzy inspirują, którzy faktycznie słuchają młodzieży, a nie tylko do nich mówią czy wydają polecenia. To powinien być pierwszy, ogromny krok – od tego wszystko się zaczyna.

D.S.: Minął już rok od rozpoczęcia projektu „Ochota” i widzimy wiele pozytywnych efektów – realizacja wielu zadań sięga 100%. Co dalej?

S.C.: Teraz przed nami bardzo ważny etap realizacji tych projektów. Po roku rozpoznaliśmy potrzeby, mamy pomysły, które udało się przelać na papier, teraz trzeba to wszystko wdrożyć. To nie będzie proste zadanie – zarówno termomodernizacje, remonty stołówek, jak i dbanie o jakość diety, aby te zmiany się nie rozmyły. Mamy kolejne dofinansowania na stołówki i chcemy pracować z personelem kuchni, aby ich do tych zmian przekonać – to będzie ogromne wyzwanie. Na ten moment nie mam wielkich rewolucyjnych pomysłów do ogłoszenia. Trzeba się skupić na tym, żeby dobrze zrealizować to, co zaplanowaliśmy. Jest wiele do zrobienia: wprowadzanie posiłków roślinnych, szkolenia dla personelu i uczniów, nowa stołówka, która zwiększy przepustowość. Wierzę, że kiedy inne szkoły na Ochocie i poza nią zobaczą efekty, pójdą w nasze ślady. Metody zmiany bywają różne – w niektórych kwestiach trzeba stanowczo powiedzieć „od teraz robimy tak”, na przykład w bezpieczeństwie ruchu drogowego. Ale są też dziedziny, jak żywienie w szkole, gdzie skuteczniejsza może być metoda wyłapania osób otwartych na zmiany, na przykład dyrekcji czy personelu kuchni, a potem wdrażanie pomysłów i pokazywanie efektów, które inni zaczną powielać u siebie. Najważniejsze teraz to dopilnować, żeby te wskaźniki progresu dochodziły do 100% i żeby to okazało się prawdziwym sukcesem.

Sławomir Cygler – wiceburmistrz warszawskiej Ochoty, członek Partii Razem. Kierownik projektów z ponad 10-letnim doświadczeniem, m.in. w branży IT. W przeszłości również przedsiębiorca, który mieszkając w Szkocji stworzył, a następnie sprzedał firmę która funkcjonuje do dziś. Działacz społeczny, redaktor naczelny drukowanego pisma Bieg na orientację, prowadzący podcast Odsłuch Społeczny, absolwent Warszawskiej Szkoły Reklamy i Wyższej Szkoły Teologiczno-Humanistycznej. Certyfikowany Scrum Master i absolwent Akademii Demokracji Socjalnej. Prywatnie ojciec, biegacz (również nawigujący z mapą i kompasem) i komentator sportowy.

Na zdj.: Sławomir Cygler z Planerem Roślinnej Szkoły.

Udostępnij: